LECH FREDERIKSENA ZOSTAŁ WYSTAWIONY NA PRÓBĘ, ALE PRZYSTOSOWAŁ SIĘ DO NIESPRZYJAJĄCYCH OKOLICZNOŚCI

Fot. Mikołaj DIlc

Lech Poznań pokonał rozpoczęty w lipcu maraton 32 spotkań, choć dokonał tego w trudnych warunkach. Kontuzje drażniły go jak metka na nowo zakupionej bluzie do biegania. Transferów potrzebował jak wody, którą zapomniał wziąć na start, przez co napoić mógł się dopiero w trakcie biegu. Gdyby tego było mało, to okazało się, że sprawdzona taktyka została rozgryziona przez rywali i nową musiał wymyślić na poczekaniu. Jednak udało się mu – dotarł na metę z dobrym, zadowalającym czasem.

Sezon mistrzowski zaostrzył w Poznaniu apetyt na kolejne sukcesy. Co prawda Kolejorz wygrał Ekstraklasę, jadąc na oparach w baku albo raczej z niewielkimi zapasami węgla w lokomotywie, ale zespół trenera Nielsa Frederiksena miał pomysł na siebie. Chciał grać atrakcyjną, ofensywną, opartą na wysokim pressingu piłkę. Przy tym posiadał sporo jakości indywidualnej w postaci takich piłkarzy jak Ali Gholizadeh, Patrik Wålemark czy Afonso Sousa. 

Akurat w wypadku ostatniego wymienionego było wiadomo, że nie zostanie w klubie, natomiast nie zmieniało to jednego – niebiesko-biali zamierzali celować wysoko w nowym sezonie.

– Jesteśmy ambitni. Chcemy prezentować wysoki poziom we wszystkich rozgrywkach, w których weźmiemy udział – w Ekstraklasie, europejskich pucharach, Superpucharze Polski, a także w krajowym pucharze, w którym ostatnio słabo sobie poradziliśmy – zapowiadał trener.

Do rozstrzygnięć oczywiście jeszcze daleko, ale aby myśleć o kolejnych trofeach, trzeba było nie próżnować podczas tegorocznych zmagań.

Powodziło się pomimo problemów

Zgodnie z zapowiedzią Frederiksena Lech pokazał ambicję i całościowo była to dla poznańskiego zespołu dobra runda. W skali szkolnej ocenilibyśmy za nią drużynę na trójkę z dużym plusem lub mocną czwórkę. Zespół dzielnie walczył na trzech frontach i na każdym z nich się utrzymał. Na tym ekstraklasowym traci tylko cztery punkty do pierwszego miejsca (pomińmy fakt, że trwające rozgrywki są niezwykle wyrównane, bo lidera i drużynę zamykającą tabelę dzieli zaledwie 11 punktów). Z kolei w Lidze Konferencji, pomimo wpadki z Lincoln Red Imps, zagra w fazie play-off, a w Pucharze Polski podejmie Górnika Zabrze w ćwierćfinale. 

Kolejorzowi nie udało się jedynie wygrać Superpucharu Polski, którego jako frontu nie liczymy, bo był to pojedynczy mecz na starcie sezonu, w który wjeżdżał na wózku inwalidzkim. Problem z kontuzjami trapił go już wiosną i nie opuścił go aż dotąd. Po listopadowym zgrupowaniu reprezentacji nie mógł korzystać z usług Antonio Milicia oraz Alexa Douglasa – na tamten moment pewniaków do wychodzenia w pierwszej jedenastce. Szczęśliwie dla poznaniaków, świetnie zastąpił ich duet Wojciech Mońka – Mateusz Skrzypczak. 

Apogeum przypadło jednak na początek trwających rozgrywek. Gholizadeh, Wålemark i Daniel Håkans mierzyli się z urazami, a wstępnie w zastępstwo trener Frederiksen mógł posłać jedynie dopiero zgrywającego się z zespołem Leo Bengtssona. To kosztowało niebiesko-białych wspomniany Superpuchar Polski i skutkowało bolesną porażką 1:4 z Cracovią na inaugurację Ekstraklasy. W kolejnych meczach wyniki się poprawiły, ale styl nie zawsze zachwycał.

Niezbyt udane okienko transferowe

Takie turbulencje w kilku pierwszych spotkaniach obnażyły dość wolne działania poznańskiego klubu na rynku transferowym. Do ataku w porę ściągnięto tylko Leo Bengtssona – przyzwoitego zmiennika. Późno sprowadzono ofensywnych Pablo Rodrigueza i Luisa Palmę oraz defensywnego pomocnika, Timothy’ego Oumę. Właściwie tylko Honduranin był w stanie od razu zwiększyć jakość składu – z miejsca zaczął przewodzić poczynaniom drużyny w ofensywie. Natomiast Kenijczyk potrzebował paru tygodni, aby ustabilizować formę, która nadal jest chwiejna, a Hiszpan wszedł na wyższy poziom dopiero wraz z początkiem listopada. 

Zaledwie pod koniec okienka poznaniakom udało się ściągnąć nowego napastnika. Wzmocnienie tej pozycji było priorytetem, bo posiadali na nią tylko Mikaela Ishaka. Szukali kogoś, kto da radę zastępować Szweda i nie obniżać znacznie poziomu zespołu. Dla Yannicka Agnero pobili rekord transferowy, ale wydane pieniądze na ten moment jeszcze się nie zwróciły. Iworyjczyk zaczął trafiać niedawno, więc jako transfer na ten moment się nie sprawdził. Razem z nim przyszedł Taofeek Ismaheel. Sprowadzenie go było jednak ruchem wynikającym z potrzeby chwili. Akurat Nigeryjczyk spełnia wymagania, gdyż przy jego obecności na boisku widoczna jest ogólna różnica.

Właściwie odpowiednio prędko skompletowano tylko formację defensywną. Mateusz Skrzypczak i Robert Gumny przepracowali okres przygotowawczy, z kolei Joao Moutinho przyszedł już po rozpoczęciu rozgrywek, ale sytuacja na lewej obronie nie była paląca. Problem w tym, że nie zapewnili Lechowi stabilności w tyłach. Aż do końcówki listopada defensywa była jego bolączką. Od tamtej chwili tylko Skrzypczak zaczął lepiej się prezentować. Na razie Gumny to tylko zadaniowiec wchodzący w trakcie spotkań, a nie ktoś, kto miał wnieść doświadczenie z Bundesligi. Moutinho po niezłych początkach przegrał rywalizację z Michałem Gurgulem i został przyspawany do ławki rezerwowych. 

Katastrofalny miesiąc katalizatorem zmian

Największą trudnością nie były jednak problemy kadrowe w związku z kontuzjami i transferami, a październikowo-listopadowy kryzys. Nie dość, że forma poszczególnych piłkarzy spadła, to jeszcze coraz bardziej uwidaczniały się problemy z taktyką. Stała się ona dla Lechitów bronią obosieczną – ofensywne nastawienie skutkowało dużą liczbą strzelanych bramek, ale jednocześnie powodowało, że zespół też tracił tych bramek sporo. 

Od październikowej do listopadowej przerwy na mecze kadr narodowych poznaniacy wygrali zaledwie jedno spotkanie z siedmiu – w mizernym stylu udało się pokonać jedynie Gryfa Słupsk. Wiele złych emocji wylało się po kompromitacji na Gibraltarze z Lincoln Red Imps. Do tego doszły przegrane rywalizacje z Rayo Vallecano i Arką Gdynia. Z Hiszpanami Kolejorz stracił korzystny rezultat w samej końcówce, z beniaminkiem Ekstraklasy zaś również stracił trzy punkty, choć po pierwszej połowie prowadził. Mistrzowi Polski nie wypadało osiągać takich wyników, więc zaczęto kwestionować decyzje trenera Frederiksena. 

Duńczyk odpowiedział w najlepszy możliwy sposób i zanotował dobry w gruncie rzeczy finał. Drużyna obniżyła ustawienie, przestała atakować, jakby jutra miało nie być oraz zaczęła budować ataki z dwójką mających przenosić ciężar gry wyżej pomocników, a nie jednym jak przez większość sezonu. Dzięki temu wyraźnie poprawiła się pod względem bronienia, bo traciła mniej bramek. Średnia za cały okres (do meczu z Arką włącznie) wynosiła pod tym względem 1,72. Natomiast za okres od spotkania z Radomiakiem Radom do ostatniej w tym roku rywalizacji z Sigmą Ołomuniec ukształtowała się na poziomie 0,71. To o jednego gola straconego mniej. Zmieniwszy taktykę na bardziej defensywną, Frederiksen pokazał, że nie jest uparty w swoich przekonaniach.

Wzrosła też forma kilku piłkarzy. Antoni Kozubal w końcu przypominał siebie z rundy jesiennej poprzednich rozgrywek. Michał Gurgul wygryzł z pierwszej jedenastki Joao Moutinho. Objawieniem okazał się 18-letni Wojciech Mońka, który prezentował się jak doświadczony defensor. 

To wszystko złożyło się na dobry finał długiego, trudnego letnio-jesiennego maratonu.

Piłkarskie zauroczenia i rozczarowania rundy

Najbardziej zachwycającym Lechitą był ich kapitan, Mikael Ishak. Szwed jest w trakcie swojego najlepszego sezonu w całej karierze. Nie dość, że z Breidablikiem skompletował pierwszego hat-tricka, z Termaliką strzelił swoją setną bramkę w barwach Lecha, to jeszcze dzięki dwóm trafieniom z Sigmą Ołomuniec pobił rekord liczby goli zdobytych przez siebie w jednym sezonie. Jego dorobek 22 bramek to blisko połowa wszystkich goli strzelonych przez Lecha. Kosmiczna runda 32-letniego napastnika – a kolejna może być równie dobra.

Równie dobrą rundę wiosenną musi rozegrać Luis Palma. Wypożyczenie go było niekwestionowanie najlepszym transferem dokonanym latem. Gdy Lechici potrzebowali lidera, który weźmie na siebie kreowanie akcji, to właśnie Honduranin wchodził w tę rolę. Liczby w postaci 6 bramek i 7 asyst oddają, jak ważnym był piłkarzem przez większość rundy. W grudniu wyhamował, ale miał do tego prawo, bo łączył grę dla Lecha z występami w reprezentacji Hondurasu, co wiązało się z dalekimi podróżami. 

Z kolei coś złego po kontuzji z zeszłego sezonu stało się z młodym Gislim Thordarsonem. Przed nią Islandczyk spisywał się obiecująco. Podnosił dynamikę w środku pola i tworzył z Antonim Kozubalem solidny duet pomocników. W trwających rozgrywkach jednak często zalicza anonimowe występy. Dał świetną zmianę z Lechią Gdańsk, zagrał bardzo dobry mecz z Koroną Kielce i to by było na tyle. Na pewno w rozkręceniu się nie pomógł mu uraz odniesiony na gliwickim kartoflisku. 

Więcej oczekiwano też od powracającego z Niemiec Roberta Gumnego. Wychowanek Kolejorza w ciągu całej rundy zdecydowanie przegrywał rywalizację o miejsce w składzie z Joelem Pereirą. Już nawet nie chodzi o to, że nie wygryzł go z wyjściowej jedenastki. Zwyczajnie rzadko pokazywał swoje doświadczenie zebrane podczas gry w Bundeslidze. Długo nie potrafił zapewnić jakościowej zmiany, gdy zastępował Portugalczyka. W ostatnich spotkaniach, po wejściach z ławki, pokazywał się z lepszej strony, więc są szanse, że na wiosnę jego forma wzrośnie.

Co musi się stać, by wiosną było jeszcze lepiej?

Przede wszystkim Lecha muszą przestać nękać kontuzje – czy to te drobniejsze, czy te bardziej poważne. Pod koniec tegorocznych zmagań głębia składu na niektórych pozycjach zmalała właściwie do zera. W wyjazdowym starciu z Cracovią Rodriguez został wystawiony w duecie z Kozubalem, bo szkoleniowiec nie miał nikogo innego oprócz niepewnego Oumy. Z kolei Skrzypczak i Mońka spisywali się świetnie, ale gdyby jeden z nich odniósł jakiś uraz, to ani Antonio Milić, ani Alex Douglas nie mogliby go zastąpić, bo byli kontuzjowani.

Innym ważnym czynnikiem będzie doprowadzenie Wålemarka i Gholizadeha do najwyższej dyspozycji. Jeśli dopisze im zdrowie oraz forma, stworzą z Palmą fantastyczny tercet ofensywny. Między innymi geniuszu i umiejętności Szweda brakowało Kolejorzowi. Z kolei Irańczyk pokazał zbyt mało jak na swój potencjał. Oczywiście winna temu była kontuzja, którą leczył przez większość rundy, lecz po powrocie widać, że wciąż posiada pewne rezerwy do uwolnienia.

Poznański zespół powinien też potwierdzić, że opanował sytuację w defensywie. Większy spokój w tylnej formacji to rzecz, która prawdopodobnie odebrała mu wiele ligowych punktów. Mówi się, że najlepszą obroną jest atak, jednak w piłce nożnej działa to odrobinę inaczej. Na dłuższą metę lepsze rezultaty zapewnia odpowiedni balans. O tym Lech przekonał się na przełomie października i listopada.

Mikołaj Dilc