ERNEST WEDEL I FABRYKA CZEKOLADY

Przychodzi taki czas w zimowym miesiącu, że organizm domaga się dwóch rzeczy: herbaty i czekolady. A jeszcze cieplej na sercu robi się wtedy, gdy nastaje świadomość, że ta potrzeba u ludzi widniała już od wieków – czekolada była przez dłuższy czas produktem premium. Dlatego też nikogo nie dziwi, że Fabryka Czekolady E.Wedel w Warszawie nadal cieszy się popularnością – w końcu to kawał historii (oraz wiele kawałków pysznej czekolady).
Historia wyrobów cukierniczych marki E.Wedel to długa i zawiła podróż przez dzieje rodziny Wedlów – „Polaków z wyboru”. Najpierw był Karol – założyciel firmy, z pochodzenia Niemiec, poślubiający Polkę. Potem Emil – ich syn, dzięki któremu powstała pełna nazwa zakładu produkcyjnego, niezmienna do dziś. Dzięki synowi Emila, Janowi Wedlowi, zawdzięczamy obecną lokalizację fabryki, ale także funkcjonującego od roku muzeum czekolady.
Czy słodkości mogą spadać z nieba? Mogą! I to nad Bałtykiem. Taką taktykę przyjął właśnie Jan Wedel, który w okresie międzywojennym nakazał, by z samolotu zrzucać plażowiczom tabliczki swoich słodyczy.
Polsko, staroświecko i na słodko
Wyobrażacie sobie, gdyby na tabliczkach czekolady zamiast napisu „E.Wedel” umieszczono słowa „Zakłady Przemysłu Cukierniczego im. 22 lipca”? Tak się stało po II wojnie światowej, kiedy doszło do nacjonalizacji zakładu przez władze komunistyczne. Na szczęście okres transformacji przywrócił starą nazwę fabryki E.Wedel. Właśnie ona i znane wszystkim logo podpisu oraz wizerunek chłopczyka na zebrze widnieją na dachu kamienicy przy ulicy Szpitalnej 8 w Warszawie, gdzie znajduje się najstarsza pijalnia czekolady. Wróćmy jednak do tego, co się kryje w fabryce, a szczególnie w muzeum, w którym można poznać każdy etap wyrobu czekolady.
Suszyć, mielić i… smakować
Muzeum Fabryki Czekolady E.Wedel postawiło na wprowadzenie wielu interaktywnych atrakcji. Przykładowo: poruszając prawdziwy mechanizm (korkociąg, dźwignię lub koło zębate), na ścianie wyświetla się wizualizacja działania maszyny wyrabiającej czekoladę. Ich forma i wysokość (bo często wyświetlane były bezpośrednio na ścianach poszczególnych pomieszczeń) wskazywałaby na to, że przeznaczone są dla najmłodszych. Aczkolwiek niespodzianek było sporo i nie tylko dzieci były ich ciekawe. Oprowadzanie z przewodnikiem po fabryce, w której stworzono także muzeum, trwa około 45 minut. Niedużo, biorąc pod uwagę to, że w trakcie wycieczki przechodzimy przez kilka pięter. Na każdym z nich do woli możemy podglądać pracowników Wedla sortujących na taśmie setki sztuk pawełków lub przyozdabiających torciki wedlowskie. Szkoda, że nie możemy spróbować każdego produktu z taśmy… Miejsca na degustację są tylko dwa. Pierwsze czeka na nas zaraz na początku trasy – są to przemielone ziarna nasion czekolady, trochę przypominające granulat gorzkiej, czekoladowej kawy. Drugie to sala z mieszadłami, gdzie możemy spróbować każdego z trzech rodzajów płynnej czekolady.
Tylko jedna kostka!
Wnętrze muzeum jest szczególnie przyjemne dla oczu. Wiele sal jest przeznaczonych do relaksu i fotografowania. Kanapy w kształcie ptasiego mleczka, „grające” kafelki w formie gorzkich, mlecznych i białych kostek czekolady. To niczym Fabryka Willy’ego Wonki, tylko sprowadzona do możliwych do odtworzenia (i opłacenia!) realiów. Widzimy wiele wersji plakatów reklamujących produkty Wedla, prozdrowotnych haseł dotyczących spożywania czekolady (z czasów, kiedy była ona przysmakiem, na który mało kto mógł sobie pozwolić), a nawet produkty używane w kampaniach marketingowych przez ostatnie 100 lat. Metalowe, zdobione puszki, filiżanki, organizery – wszystko to opatrzone kunsztownym podpisem Emila Wedla.
Macie czasem takie wrażenie, że będąc w jakimś miejscu, wszystko kolorystycznie do siebie pasuje? Pamiętam, że w sali „plakatowej” – poza ścianami, bogato obwieszonymi pamiątkami i szklanymi gablotami z wedlowskimi dekoracjami i etykietami – moją uwagę przykuła przewodniczka, która oprowadzała grupę odwiedzających po całym obiekcie. Jej wedlowski, czekoladowo-brązowy fartuch w połączeniu z prywatnym strojem – granatowymi jeansami i beżowym T-shirtem – oraz burzą falowanych blond włosów kojarzyły mi się wyłącznie z wyrobami tej fabryki. Ciekawe, czy kiedykolwiek usłyszała, że jej ubiór przypomina trzy główne rodzaje czekolady naraz…
Nie tylko czekolada pachnie czekoladą
Ten wyjątkowy, ciepły zapach był do kupienia w sklepiku pamiątkowym zaraz przy wejściu do muzeum. Smaczna woń może roznosić się w naszym domu nawet wtedy, gdy w kuchennych szafkach jest całkiem pusto – a to wszystko w formie patyczków nasączonych wedlowskim olejkiem. Skoro tę pamiątkę niektórzy potraktują jak torturę, to co powiecie na… motor z czekolady? Oczywiście taki mniejszy, wielkości dłoni. Albo czekoladowy balsam do ciała lub zmywalne tatuaże z prawdziwymi wzorami prosto z Ghany, skąd pochodzi ziarno kakaowca.
Co ma piernik do zebry?
Zawsze sądziłam, że ikoniczny obrazek chłopca w czerwonym ubraniu, jadącego na zebrze, kryje w sobie jakieś głębsze znaczenie. Może filozofia Wedla jest czymś więcej niż tylko smakiem, który zapewne zna i pamięta każde pokolenie? Nie myliłam się – twórca słynnej grafiki, Leonetto Cappiello, „ojciec” nowoczesnej reklamy, znany z przedstawiania jaskrawych postaci na ciemnym tle, nadał temu wizerunkowi znaczenie symboliczne. Miał on przedstawiać dziecięcą wyobraźnię, wolność i brak ograniczeń, a jednocześnie nawiązywać do egzotycznego pochodzenia ziaren wykorzystywanych do produkcji czekolady. Czerwona postać i zebra – para, która zapada w pamięć. Cel reklamy został osiągnięty.
Złoty bilet
Do muzeum zaprosiła mnie przyjaciółka, a swój bilet wygrała w… czekoladzie. Zupełnie jak w bajkowej opowieści o Charliem i fabryce czekolady powstała loteria, w której można było wziąć udział dzięki zakupie produktu Wedla. Szkoda tylko, że bilety nie były drukowane, bo losowanie odbywało się online. Co za zmarnowany potencjał! Może za 20 lat właśnie one również wisiałyby w muzealnej gablocie…
Warszawa o tej porze roku wydaje się niezwykle smutna i szara. Mało kto pokusi się, by wyjść z domu, kiedy czekolada już nie wystarczy, by się rozgrzać od środka. Choć jedną z tras do fabryki Wedla jest przejście przez długi szary most, mijając szary Stadion Narodowy, cel takiej wycieczki może spróbować ocieplić serca i przełyki. Jeżeli skusicie się na wizytę, warto wziąć udział w warsztatach i stworzyć swoją własną tabliczkę czekolady – dla siebie albo dla kogoś bliskiego.
Do następnego razu…
A ten następny raz mógłby być prawdopodobnie z inną bliską mi osobą – specyfiką miejsc takich jak Muzeum Czekolady E. Wedla jest to, że już raz zobaczone, nie będzie raczej budziło takiej samej ekscytacji w trakcie kolejnej wycieczki. Radość za to budzi towarzystwo – bardzo chętnie kolejny raz poszłabym tam z rodziną lub w większej grupie znajomych. Dyskusji o czekoladzie nigdy za wiele! W dodatku każdy na koniec dostaje małą, słodką niespodziankę.
Po wyprawie rozmawiałam z moją towarzyszką, dzieląc się przemyśleniami co do fabryki. W końcu pojechałyśmy specjalnie do Warszawy, by odwiedzić to miejsce!
– Mimo że bardzo chciałyśmy odwiedzić jeszcze pijalnię czekolady, to po muzeum poczułam, że mój umysł jest już wystarczająco przesłodzony – mówi.
Miała rację. Choć nie brałyśmy kilogramami wafelków z płynną czekoladą, których każdy mógł wziąć sobie tyle, ile chciał, to tak jak ona – czułam, że po słodkim czas na… słone. Albo na przerwę od jakichkolwiek przekąsek.
– Wybrałyśmy się tam w idealnym czasie, bo dzięki temu mam już prezenty! Następnym razem może skuszę się na kubek i czekoladowy motor – dodaje.
W tym momencie wyobraziłam sobie ją odgryzającą kolejne koło czekoladowego harleya-davidsona, kiedy ja nalewam do wedlowskiego kubka kolejne pół litra wody dla niej do popicia. To z pewnością byłaby dawka czekolady co najmniej uzależniająca. W najgorszym wypadku zniechęcająca do otwierania kolejnych okienek kalendarza adwentowego.
Myślę sobie, może jednak byłabym trochę podekscytowana, wchodząc do Muzeum E.Wedla ponownie – te kanapy w kształcie ptasiego mleczka były bardzo wygodne. W sumie nie wiedziałam, jaką powinnam przyjąć na nich prawidłową pozycję, ale wszystko było na tyle ekscentryczne, że czułam, jakby to była filmowa scenografia.
Wybierzcie się tam kiedyś i Wy. Weźcie ze sobą niepełny żołądek, przyjaciela i aparat fotograficzny – najlepiej taki starszy, analogowy lub kieszonkową cyfrówkę. Robiąc nim zdjęcia w tym magicznym miejscu, poczujecie się jak uczniowie Akademii Pana Kleksa. Oglądając wywołane fotografie, nie będziecie pewni, czy to była pyszna jawa, czy bardzo smaczny sen.
Aleksandra Piastanowicz
