TWÓRCA STWORZYŁ NA OBRAZ SWÓJ, CZYLI FRANKENSTEIN – KOLEJNA ODSŁONA KLASYKA

Powieść o Frankensteinie i stworzonym przez niego człowieku zawsze była tragiczna. Wzbudzała przerażenie tym, że coś, co przypomina człowieka, staje się niepokonanym potworem. W wersji wyreżyserowanej przez Guillermo del Toro dochodzi do tego jeszcze bardzo wizualne gore. Co oferuje nowy Frankenstein? Nowy strach czy nową empatię? Tym razem słynna kwestia „To żyje” zostaje zamieniona w „Żyj!” i jest wypowiedziana z rodzicielską troską, żalem i miłością (lub chociaż jej próbą).

Dostaliśmy film pełen symboli – kolorystycznych zagrywek, nieocenzurowanych strzępków skóry, nawiązań do słynnych dzieł malarskich i niemal nolanowskich ujęć. Historii o Frankensteinie dodaje to realizmu, piękna i brzydoty jednocześnie, ale także głębi, która na przestrzeni wielu już ekranizacji książki Mary Shelley została spłaszczona do popularnych przebrań na Halloween, obrazu podpiętej do wysokiego napięcia żaby w laboratorium i metalowych śrub wkręconych w szyję potwora Frankensteina. Wydanie meksykańskiego z pochodzenia reżysera w końcu bardzo otwarcie kwestionuje przydomek potwora w powieści i w zamian nadaje go Victorowi Frankensteinowi.

Z ojca i matki na syna

Szczególnie wart docenienia w filmie jest fakt, że poza główną historią, która „z ojca na syna” przekazywana zostawała w bardzo uproszczonej ramie (halloweenowa opowieść o potworze, którego patchworkowe ciało pod wpływem pioruna powstało z martwych), umieszczone zostało tutaj mnóstwo symboli. Nieoczywistych, wizualnie zachwycających, dodających kontekstu do powieści. Guillermo del Toro słynie z ukazywania kompozycji kolorów, które zawsze mają jakieś znaczenie – we „Frankensteinie” bardzo proste. Karmazyn to miłość, ale ta matczyna. Jest to również przenoszenie wartości, które matka roztaczała za życia, lub po prostu pamięć o niej. Użycie czerwieni we „Frankensteinie” mogłoby wydawać się naiwne, ale historia poprowadzona jest w taki sposób, że widz czuje mentalne rozerwanie pomiędzy tym, co bezpieczne i dobre – relacje rodzinne i z pokolenia na pokolenie przekazywana wiedza doktorska – oraz tym, co przyniesie nieszczęście, stanie się klątwą i życiowym zagrożeniem – wiedza tajemna, upór oraz usilne próby bycia bogiem w świecie ludzkich problemów.

Victor Frankenstein, grany przez Oscara Isaaca, zebrał w sobie o wiele więcej ojcowskiej pasji do wiedzy biologicznej, do kultywowania tej ścieżki przez resztę życia, niż jego młodszy brat, który odziedziczył element matczynej czerwieni. Burtonowski styl, w jakim nosił się Victor, sprawia, że jego czarny charakter jest mroczniejszy, a jednocześnie bezsilny i godny pożałowania. 

Gra w skojarzenia

Gotycki obraz dopełniają kadry stylizowane na słynne dzieła malarskie, między innymi „Stworzenie Adama” Michała Anioła. Co ciekawe, nie chodziło tutaj o relację pomiędzy Victorem a jego stworzeniem. W kadrze widzimy Elizabeth Harlander (jedną z dwóch ról granych przez Mię Goth w tym filmie), która, będąc żoną inwestora maszyny przywracającej życie, dzięki swojej ciekawości i niezależności, ze wszelkich sił pragnęła poznać to, a raczej „tego”, którego stworzył Victor. Akt ich poznania został w tym kadrze przedstawiony w ten sposób, w jaki Michał Anioł sportretował dotkniętego przez Boga Adama. To samo ułożenie dłoni – pełne rezerwy, miłości, jednostronnej, naturalnej wyższości, ale także i poszanowania kreacji. Warto wspomnieć, że w filmie Guillermo del Toro rola kobiety jest bardzo ważna. Może i Victor dał swojemu Stworzeniu życie, ale to właśnie Elisabeth pokazała mu dobre słowo i wartość emocji.

Metamorfozy

Nie tylko Oscar Isaac i Mia Goth jako odtwórcy głównych ról mieli szansę wykazać się warsztatem aktorskim. Największym zaskoczeniem stał się Jacob Elordi, tworzący kreację „potwora” Frankensteina. Nieludzko postawny, przerażająco „anatomiczny”. Mimo że w tej roli kwestii miał niewiele (choć i tak o wiele więcej niż w poprzednich ekranizacjach powieści Mary Shelley), to za każdym razem, gdy pojawiał się na ekranie, odczuć można było mieszankę wybuchową – tak jak w przypadku Victora, przeważał niepokój, ale i empatia, strach i zrozumienie. Trudno byłoby nie wspomnieć o charakteryzacji – poniekąd teatralna, upiększona światłem i efektami specjalnymi, na pewno oddała naturę postaci, złożonej z wielu ludzkich elementów (dosłownie!).

Gore w domowym zaciszu

Netflix pozwala na bardzo dużo w kwestii wrażliwych obrazów. W kinie trudno zobaczyć to w dziennym repertuarze, dlatego też Frankenstein pojawił się najpierw na platformie streamingowej. Nie brakuje woskowych figur, do złudzenia przypominających człowieka, zbliżeń na szwy na twarzy „dziecka” Victora, krwi i zimna katakumb. Mimo to, film jest miły dla oka. Z zamiarem przedstawienia historii Frankensteina z emocjonalnym i artystycznym twistem, spełnił moje oczekiwania, które nawet nie wiedziałam, że miałam. Liczyłam na obraz, który mnie poruszy – poruszył, a nawet zainspirował do ponownego przeczytania oryginału.

Aleksandra Piastanowicz