400-LETNI GENTLEMAN – DRAKULA ŻYJE, PÓKI ŻYJE KINO

LBP/ EuropaCorp

Popkultura uchowała jedną z najważniejszych postaci mroku, opartą na pierwowzorze bohatera książki Brama Stokera. Czy Vlad z filmu „Drakula. Historia wiecznej miłości” autorstwa Luca Bessona wnosi powiew świeżości do utartej legendy?

Każdej jesieni na Halloween miliony osób wcielają się w Hrabiego Drakulę. Kostiumy na tę okazję zwykle wybiera się na ostatnią chwilę, jednakże tegoroczne obchody halloweenowe mogły być przesądzone już pół roku temu i nie chodzi tu nawet o promocję samego filmu. Jego francuska premiera miała miejsce w lipcu, a zaraz po niej pojawiło się mnóstwo fanowskich editów, które sprawiły, że film zyskał popularność, zanim pojawił się oficjalnie w dystrybucji w wielu w krajach, między innymi w Polsce. Tutaj pierwsze seanse rozpoczęły się już w nocy z 31 października na 1 listopada, a ja podczas oglądaniu filmu czułam, jakbym śniła jednym, głębokim déjà vu.  

Klisza

Przez pierwsze minuty filmu przeświadczenie o powtarzalności było najsilniejsze. Sceny były krótkie, a historię opowiedziano w formie szybkich klisz, aby pokazać życie i związek tytułowego Drakuli wraz z jego najdroższą Elisabetą na przestrzeni czasu. Dbałość o szczegóły w kwestii kostiumów i oddania historycznych momentów bitew tylko pogłębiała epickość obrazu. Jednak szybkość, z jaką sceny następowały po sobie, zbijała mnie z tropu. Czułam się, jakbym oglądała tiktokowe video, tylko że bez słynnego „Caribbean Blue”, dopełniającego muzycznie ten obraz w tle. Co nie jest takie złe, bo w głowie puściłam sobie właśnie ten utwór. Trudno mi było wyobrażać konkretne fragmenty w innym klimacie, zwłaszcza sceny, w których to spojrzenia odgrywały główną rolę…

Tęsknota

To jedno słowo, określające bardzo konkretną emocję, stało się przyczyną, dla której wielu z nas uległo urokowi Draculi, jeszcze zanim obejrzało najnowszą wersję jego historii. Caleb Landry Jones, grający żądnego krwi arystokratę, wcielił się w postać nie tylko ciałem i głosem, ale również spojrzeniem. To właśnie scena, w której jego oczy wiodły za idącą w jego kierunku Miną – następnym wcieleniem ukochanej, której szukał od 400 lat – stała się tą kluczową w fanowskich editach filmu. Najpierw nostalgia i oszołomienie, następnie zdziwienie przełamujące się w radość i pragnienie. Życie wstępujące w jego rysy i zapał. Żar tej samej miłości, której doświadczył setki lat temu, nie zgasł aż do końca opowieści.

Oczami widza

Po to właśnie przyszłam, pomyślałam sobie. Zafascynowana oglądałam obraz filmowy, którego jakość, zwłaszcza w scenach walki, była aż zbyt dobra. Nawet jeśli mieniło się w oczach, to przemyślane ujęcia kamery zawsze pozwalały, by skupić uwagę widza na tym, co najważniejsze. Dałam się poprowadzić i straciłam poczucie czasu. Seans trwał o wiele krócej niż 400 lat, a szkoda. Zaczęło się strzępkami, a chętnie zobaczyłabym rozwinięcie historii Jego i Jej przed tragedią śmierci Elisabety. To, że się kochali, było bardzo widoczne, ale czasem kamera musi się zatrzymać, by uczucie mogło wypłynąć z ekranu. Spowolnione sceny i stałe kadry najczęściej mnie wzruszały. To wtedy najwięcej uwagi zwracałam na aktorstwo i drobne szczegóły, które miały szansę wybić się na nieruchomym tle. Kolory były na tyle żywe, że same w sobie budowały klimat przepychu, ale i niewyjaśnionej samotności oraz przytłoczenia…

Przywódca, diabeł, człowiek

Patrząc po linii rozwoju historii, tempo jednak miało swoje zadanie. Początek był jak flashbacki – szybkie, intensywne, doprowadzające nas do tego, co sprawiło, że punkt wyjścia jest tak tragiczny, że współczujemy bohaterowi. Drakula to postać negatywna, jednak w świetle filmu Bessona, zanim Hrabia obróci się w proch, mamy możliwość dostrzec jego ludzką twarz, którą zawładnęła prawdziwa miłość, a potem żywa tęsknota.

W porównaniu z poprzednimi ekranizacjami powieści grozy Brama Stokera najbliższym zobrazowaniem Drakuli, które przypominałoby to w wykonaniu Caleba, jest wcielenie Gary’ego Oldmana z horroru „Drakula” reżyserii Francisa Forda Coppoli Drakula, jednak nie chciałabym skupiać się na porównywaniu obu tych ról. 

„Świeży”, choć długowieczny i nieśmiertelny (do czasu), Drakula uwodzi z ekranu w sposób sprawiający jeszcze większy ból, bo dobrze wiemy, że pragnie on tylko jednej osoby na całym świecie. Książę Wołoszczyzny, czy może „Prince of Wallachia” (polska Wołoszczyzna brzmi aż nazbyt lokalnie), czuje się oszukany przez Boga. Powierzył mu swoją ukochaną, a on pozwolił na jej odejście. Dlatego właśnie, Vlad sprzeciwia mu się w sposób totalny, mistyczny i zgubny…

400 lat czekania?

Odtąd Vlad staje się nieśmiertelny. Czy jest to wynik opuszczenia go przez Boga i odebraniu mu przywileju do zakończenia życia w momencie brzydkiej, bolesnej starości? Czy może to boska szansa, by w trakcie swojego życia mógł odnaleźć swoją ukochaną jeszcze raz? Utarł się już obraz odrażającego, bladego potwora, który po nieludzko długim czasie, nie ma zbytniej chęci na nic innego poza siedzeniem w swoim transylwańskim zamku. Takiego obrazu również nie brakuje w filmie, aczkolwiek poprzedza go seria ujęć Drakuli w podróży, w różnych zakątkach świata i na wielu królewskich dworach. Logiczne zagranie. Trudno byłoby mi sobie wyobrazić, że tak potężna tęsknota miałaby wprowadzić tego walecznego arystokratę w marazm. No i skąd pojawiliby się ci wszyscy wampirzy posłańcy, którzy razem z Drakulą szukali Elisabety po całym świecie? Na pewno Drakula to postać, która ma w zanadrzu wiele historii do opowiedzenia.  Mimo że w samym filmie widzimy tylko ich część, to i tak wprowadza to kolor i życie do tej mrocznej opowieści.

Nieśmiertelny humor

O dziwo nie chodzi tutaj o czarny humor. Sceny tańca na europejskich dworach i niektóre punchline’y w wypowiedziach głównego bohatera ociekają komediowością rodem ze specyficznej prezentacji postaci w filmach Yorgosa Lanthimosa. Nienaturalna sztywność, a jednocześnie surowość pewnych reakcji, słów i emocji jest surrealistyczna, teatralna i bardzo satysfakcjonująca. Cieszę się, że twórca podjął to ryzyko, by motywy teoretycznie bardzo od siebie się różniące (ekranizacja klasyki, komediowe zagrania i teatralna estetyka) tworzyły spójną i czarującą całość.

Czar pryska

Wszystko się kończy, a Hrabia Drakula obraca się w proch z własnej woli. Christoph Waltz opuszcza zamek w pokoju jako spełniony łowca wampirów, a sam film pozostawia za sobą utrzymujące się uczucie dziwnego spokoju i komfortu – legenda nadal żyje. Dostaniemy zapewne jeszcze mnóstwo ekranizacji opowieści o wampirach, Drakuli i jego alter ego – Nosferatu. Bardzo serdecznie zachęcam Was do doświadczenia tej historii na papierze i przeczytania książki Brama Stokera. A na film przyjdźcie głodni, nie tyle horroru i strachu, ale człowieczeństwa, bo to właśnie ono sprawia, że przeżywamy nawet te najgłębiej ukryte emocje.

Aleksandra Piastanowicz