BYŁO NERWOWO, ALE AWANS ZALICZONY. SKROMNE ZWYCIĘSTWO LECHA W SŁUPSKU

Zdecydowanie nie było stabilnie. W czwartek Lech Poznań pokonał 2:1 Gryfa Słupsk w wyjazdowym meczu 1/16 finału Pucharu Polski. Początkowo Kolejorz grał na miarę oczekiwań, ale po stracie bramki stracił pewność siebie. W pewnym momencie mogło nawet dojść do dogrywki, ale poznaniaków uratował spalony.
Meczem z Gryfem Słupsk w ramach 1/16 finału Lech mógł więcej stracić niż zyskać. Ostatnie potyczki ze słabszymi rywalami kończyły się kompromitacjami. Wciąż świeżo w pamięci poznańskich kibiców tkwi zeszłotygodniowy blamaż z Lincoln Red Imps. Natomiast rok temu w Pucharze Polski Kolejorz odpadał z Resovią Rzeszów.
W tamtych spotkaniach trener Niels Frederiksen pozwolił odpocząć kilku ważniejszym piłkarzom. Dwukrotnie się na swojej decyzji „przejechał”, choć wina leży bardziej po stronie zawodników, którzy w obu starciach zlekceważyli swoich rywali. Z czwartoligowcem ze Słupska duński szkoleniowiec postanowił zmniejszyć ryzyko kolejnej wpadki, wystawiając mocniejszy skład niż na Gibraltarze.
Szło przyzwoicie
Tą siłę było wyraźnie widać. Niebiesko-biali grali tak, jak powinni to robić z Lincoln. Narzucali swoje warunki. Dominowali przeciwników, wchodząc głęboko na ich połowę. Mimo to potrzebowali trochę czasu na rozruszanie się w ofensywie, bo do czasu zdobycia pierwszej bramki ten najważniejszy aspekt wyglądał mizernie. Gubili się na wysokości pola karnego, mocno zagęszczonego przez Gryfa. Brakowało im wygrywania pojedynków, elementu zaskoczenia, a także zwykłej dokładności. Podania często latały jak kule po strzelnicy, choć należy wziąć na to poprawkę – oba zespoły rywalizowały nie na murawie, lecz na kartoflisku, bo tak źle prezentowało się boisko.
W końcu jednak gospodarzy udało się zaskoczyć. Najpierw Pablo Rodriguez posłał wypieszczone podanie do wbiegającego w pole karne Filipa Jagiełły, który wykończył atak. Strzelec bramki próbował wcześniej parę razy zaskoczyć defensywę Gryfa w ten sposób. Konsekwencja przyniosła pozytywny skutek. Z kolei drugi gol padł po dobrym rozegraniu akcji na małej przestrzeni. Taofeek Ismaheel wypuścił Rodrigueza, który dośrodkowaniem odnalazł Mikaela Ishaka. Strzał napastnika został obroniony, ale bramkarz nie mógł już sobie poradzić z dobitką Joela Pereiry.
Po pierwszym trafieniu zrobiło się więcej przestrzeni. Zespół ze Słupska zaczął wychodzić odważniej, co dało Lechitom szansę na regularne przeprowadzanie szybkich ataków. A, jak wiadomo, w takiej grze czują się oni najlepiej. Udało się im nawet trafić do siatki za sprawą Ishaka, ale Szwed w momencie podania Pereiry znalazł się na spalonym. Tą i innymi akcjami pokazali, że chcą skończyć pierwszą połowę z jak największą liczbą trafień. Problemem było oddawanie strzałów, bo do tego dochodziło zbyt rzadko – zaledwie cztery razy.
Co ciekawe, więcej uderzeń na bramkę Bartosza Mrozka, bo sześć, oddali gospodarze. Do gry obronnej można było przyczepić się po każdym meczu. Nie inaczej sprawa wygląda teraz. W pierwszych 45 minutach najbardziej kulało radzenie sobie z defensywnymi stałymi fragmentami, bo to po nich najwięcej sytuacji stworzyli sobie podopieczni Krzysztofa Müllera.
Wkradła się nerwowość
Pierwsze minuty po wznowieniu gry jeszcze wyglądały nieźle w wykonaniu Lecha. Do swoich okazji doszedł Yannick Agnero, zaś cały zespół dalej napierał na jakby tracących siły słupszczan. Wydawało się, że trzecie trafienie to kwestia czasu i nic nie zaskoczy przyjezdnych.
Wtedy złe ustawienie obrony wykorzystał Gryf. Pozostawiony zupełnie sam Damian Wojda otrzymał podanie za linię defensywy poznańskiego zespołu, dzięki czemu mógł wparować w jego pole karne i pokonać Mrozka. Gol padł z niczego, Lechici nie powinni dać tyle przestrzeni piłkarzowi, który strzelił bramkę.
To był początek koszmaru. W kolejnych fragmentach Kolejorz miał pozorną kontrolę. Nadal prowadził grę i próbował wykreować sobie okazje. Niemniej, w każdej chwili tą kontrolę mógł stracić. Gospodarze może nie zasypali jego bramki gradem strzałów, ale gol coraz bardziej wisiał w powietrzu. Formacja defensywna drużyny Frederiksena była elektryczna. Dziwnie się ustawiała, w jej poczynania wkradał się chaos. Najgorzej spisywał się Mateusz Skrzypczak, który siał w niej ferment.
Końcówka meczu to już absolutny nieład. Gryf zdołał wyrównać. Rozegrał atak identyczny do tego, po jakim do siatki trafił Christian Rutjens dla Lincoln. Tym razem głównym aktorem był Skrzypczak, który strzelił bramkę samobójczą. Obrońcę uratowała uniesiona przez sędziego liniowego chorągiewka oznaczająca spalony.
Lechici zdołali wygrać, ale w wątpliwym stylu. Nie tego oczekiwano po serii gorszych wyników. W Poznaniu liczono na pewne zwycięstwo, które nie pozostawiłoby rywalom z o wiele niższego szczebla ligowego złudzeń. Tymczasem Lechici stracili bramkę i w drugiej połowie było nerwowo aż do końca. Nie napawa to optymizmem przed niedzielnym starciem z Motorem Lublin.
Mikołaj Dilc
