RECENZJA FILMU „WIOSNA JULIETT”

Z pozoru lekka, wiosenna opowieść o powrocie do rodzinnych stron szybko zmienia ton. „Wiosna Juliett”, mimo pastelowej estetyki i ciepłego klimatu francuskiego miasteczka, uderza w tony znacznie głębsze i bardziej złożone. To film, który zwodzi widza zapowiedzią komedii romantycznej, by finalnie zostawić go z refleksją nad samotnością, społecznymi oczekiwaniami wobec kobiet i cienką granicą między codziennością a emocjonalnym kryzysem.
W czerwcu udało mi się znaleźć chwilę, żeby wybrać się do kina Muza na przedpremierowy pokaz filmu „Wiosna Juliette”, który odbył się 6 czerwca o godzinie 17:00. Cała sala była wypełniona po brzegi, co tylko podkreślało wyjątkowy charakter tego seansu. Cieszę się, że mogłam być częścią tego wydarzenia, a teraz chciałabym podzielić się z Wami moimi wrażeniami po obejrzeniu filmu.
Kilka słów o filmie
Juliette (Izïa Higelin) ma 35 lat i jest utalentowaną ilustratorką książek dla dzieci. Wraca do rodzinnego miasta, by spędzić dwa tygodnie z rodziną, z którą – jak się okazuje – dawno nie miała prawdziwego kontaktu. Spotkanie z bliskimi szybko odsłania skomplikowaną siatkę relacji. Ojciec Léonard (Jean-Pierre Darroussin) buja w obłokach, matka Nathalie (Noémie Lvovsky) zdaje się być bardziej obecna w swojej artystycznej rzeczywistości niż w życiu córki, siostra Marylou (Sophie Guillemin) żyje w ciągłym biegu i skrywa pewną tajemnicę, a ukochana babcia – jedyny prawdziwy punkt odniesienia – coraz bardziej odczuwa ograniczenia wieku.
Za reżyserię tego obrazu odpowiada Blandine Lenoir, która również, wraz z Maud Ameline, stworzyła scenariusz filmu. Przyznam szczerze, że nie czytałam wcześniej, o czym będzie ten film. Z góry założyłam, że dostanę uroczą, francuską komedię romantyczną. Jak bardzo się myliłam. Film nie tyle mnie zaskoczył, co momentami mną wstrząsnął. W tle lekko naszkicowanej historii powrotu do domu pojawiają się bowiem poważne tematy: depresja, ukrywanie romansu, niezrozumienie przez otoczenie, wewnętrzne wypalenie. Padają słowa, które bolą i wywołują silne emocje: „ Czym jesteś zmęczona, skoro nie masz dzieci?”, „Musisz mieć mężczyznę u boku, bo co z Ciebie za kobieta”.
Muzyka w filmie była dla mnie przyjemna. Na uwagę zasługuje również jednorazowy, ale bardzo ciekawy zabieg plastyczny – w pewnym momencie rysunki Juliette ożywają na ekranie, stając się symbolicznym wyrazem jej wewnętrznych emocji.
Chwilowym oddechem od tego napięcia staje się relacja Juliette z Polluxem (Salif Cissé) – czarującym, ale niejednoznacznym mężczyzną. Jednak i ten wątek nie daje prostych rozwiązań, bo „Wiosna Juliett” nie opowiada o tym, jak kobieta odnajduje miłość, lecz o tym, jak próbuje odnaleźć siebie. Nawet pojawiający się epizod zdrady w rodzinie nie służy klasycznemu dramatowi, ale raczej ukazuje kruche fundamenty emocjonalnych więzi.
Film inny niż wszystkie
To film pełen subtelnego humoru, finezyjny, ironiczny, balansujący na granicy gatunków. Lenoir nie serwuje prostych puent – zamiast tego z lekkością prowadzi nas przez życiowe paradoksy, które mogą wywołać śmiech i łzy w tej samej scenie. Sama uroniłam kilka łez.
A jednak… zostaje pewien niedosyt. Film kończy się nagle. Przelatujemy przez fabułę – przez wspomnienia, sekrety, napięcia – i nagle pojawiają się napisy końcowe. Bez klasycznego rozwiązania, bez domknięcia. Jakbyśmy otworzyli rodzinny album i nie zdążyli dokończyć przeglądania wszystkich zdjęć. Wiele wątków zostaje tylko zasygnalizowanych: relacja Juliette z matką czy historia Polluxa. Mnie to sfrustrowało, ale dla innych może wydać się celowym zabiegiem, bo życie nie zawsze daje nam jasne odpowiedzi.
Aleksandra Włodarczak