ŚLEDZĄC WZROKIEM NAJDALSZE ZAKĄTKI GLOBU – TELEWIZYJNE OKNA NA ŚWIAT

fot. Pixabay

Poczynając od fascynującego „Pieprzu i wanilii”, na „Boso przez świat” kończąc – polskiemu telemaniakowi nigdy nie mogło zabraknąć telewizyjnych, egzotycznych wypraw. Tego, czy Tony Halik budził więcej sympatii niż Wojciech Cejrowski, nie będę rozstrzygać. Na pewno obydwoje zachęcili do jednego: by domu szukać także poza progiem własnego mieszkania.

Pochylę się nie tylko nad tymi polskimi poszukiwaczami przygód, bo przecież co pochodzenie, to inna perspektywa świata. Ile jest gdzieś głęboko w nas tego ducha odkrywcy, że i tak, na dłuższą lub krótszą chwilę, przysiądziemy i przyjrzymy się, jak ktoś opowiada o codzienności w świecie, który my znamy tylko z barwnych fotografii w podręczniku od geografii?

Obywatele świata

Inspirują, wywołują kontrowersje i sprawiają, że daleki świat staje się nam, widzom, wyjątkowo bliski. Sami nierzadko przyznają, że nie czują się częścią żadnej z tych rzeczywistości. Przez całe życie „nietutejsi”. Jednocześnie wszędzie znajdą swój zakątek, który zmotywuje ich do kolejnych podróży.

Kim są? Martyna Wojciechowska, Tony Halik, Wojciech Cejrowski i Steve Irwin, którego specjalnie zaprosiłam w szranki całej rodzimej reszty. Chociaż nikt z nikim nie będzie specjalnie rywalizował. Bardziej pokłóciliby się chyba ich widzowie. Swego czasu między mną a moim kolegą z wczesnych lat narodził się wyjątkowo angażujący, jak na dziecięce argumentacje, konflikt.

Odkąd tata pokazał mi Irwinowski program podróżniczy, poddałam się specyficznej magii, dorównującej tej niespętanego zoologa i odkrywcy z tak samo nieograniczonym i „niewypolerowanym” przez „prezentersko-telewizyjną normę” australijskim akcentem. Choć nie rozumiałam ani jednego angielskiego słowa, to o wiele chętniej oglądałam jego starania, by złapać krokodyla, niż to, co godzinami potrafił oglądać mój kolega – program przyrodniczy, gdzie jedynym osobowym elementem był głos Krystyny Czubówny, opisującej sytuację dziejącą się na ekranie. Taki format sprawiał, że zwykle zasypiałam i budziłam się już dawno po zakończeniu programu (nie tylko tego przyrodniczego, ale i kolejnego; z reguły było to „Galileo”).

Wolałam nieoczekiwane ruchy operatora kamery próbującego podążyć za zafascynowanym fauną Steve’em Irwinem. Zawsze ciekawiło mnie, jakie stworzenie zobaczę tym razem na dłoni Irwina, przyczajone obok jego buta lub uczepione jego ramienia, kiedy on przemierzał niezamieszkałe stepy i sawanny. Nigdy podczas oglądania go nie nasunęło mi się pytanie „Jak on dostanie się w to miejsce?”.

Zjawiskowy okaz dusiciela

Powiedzą: chaotyczne. Bez ładu, składu i zachowania odpowiednich środków bezpieczeństwa, by waran albo boa nie uszkodził mu nogawki i tego, co pod tą nogawką się znajduje. Mimo to Steve pochyla się nad groźnym gadem i zwracając się połowicznie do kamery uspokajającym głosem, wygłasza mantrę – Piękny samiec, fantastyczne ubarwienie, piękny osobnik… – aż nam przechodzi ochota na strach lub obrzydzenie świecącymi się w słońcu łuskami.

Za chwilę tuż przed obiektywem zobaczymy dużego, włochatego pająka. Jego podniesione przednie nogi  wręcz alarmują, że stworzenie nie będzie miało żadnych skrupułów, by odstraszyć potencjalną ofiarę. Tymczasem Steve Irwin stoi sobie nad pająkiem (którego gatunku nie udało mi się usłyszeć przez ten wyjątkowo surowy akcent podróżnika) z kawałkiem gałązki, by na własne oczy sprawdzić, jak skuteczny jest instynkt stawonoga.

Nagle pająk wykonuje gwałtowne ruchy, próbując obronić się przed zagrożeniem ze strony wielkoluda. Pokazuje swoje kły, na co Irwin reaguje z ogromną dozą satysfakcji. Właśnie to chciał pokazać widzom.

– Przepraszam, kochana – zwraca się do zwierzęcia zaniepokojony Steve, który sekundę wcześniej prawie został ukąszony. – Jest nerwowa, dostała sporą dawkę stresu.

Jak tu nie polubić tak wdzięcznie zwracającego się do wszelkich stworzeń Australijczyka?

Byli sobie ludzie

Może jest ktoś, kto na pierwszy rzut oka odczuwałby obrzydzenie i strach, widząc ludy nomadów lub przedstawicieli koczowniczych wiosek? Choć bardzo się od nas, Europejczyków, różnią, nie będą mieli nigdy łusek czy jadowitych kłów. To, jak „ludzcy” są ludzie nie stąd, dowiemy się w programach podróżniczych nastawionych na ukazanie społeczeństwa. Kiedy już prowadzący złapie nić porozumienia z tubylcami, okaże się, że są jak my, tylko korzystają z innych surowców i narzędzi, by to wyrazić.

Drzewa, ludzie i zwierzęta, ale inne niż u nas

Inaczej żyją – i co w związku z tym? Tu bezpieczniej, komary nie zabijają, kangury to jedynie maskotki, a nie mięso w supermarkecie i siniak po kopniaku. Dachy stabilne i wielowarstwowe, a nie słoma i liście obwiązane sznurkiem ze słomy i liści. Lepiej? Pewnie, że lepiej. Ale z chęcią oglądamy te kangury, słomiane dachy i ludzi, którzy w przeciwieństwie do nas z malarią mają do czynienia na porządku dziennym. Czujemy szacunek, zaciekawienie, pewne „złączenie” ze światem, w którym nie dane nam było się urodzić i wychować.

Odcinki „Boso przez świat”, prowadzone przez Wojciecha Cejrowskiego, również zaliczam do tych mniej nudnych. Będąc młodsza, słuchałam i wypuszczałam drugim uchem wypowiadane przez prowadzącego teksty, które u rodziców wzbudzały chęć do zapalczywych dyskusji. Głównie skupiałam się na tym, że Polak w kwiecistej koszuli tak blisko podchodzi do ludzi z plemion zupełnie dzikich i wyglądających na nieprzyjazne.

– A co to to-to? – pyta Cejrowski nas, siebie i poniekąd też stojącego obok niego w biodrowej przepasce mieszkańca Amazonki, chwytając za końcówkę małej słomki z łodygi. – Zbliża się pora lunchu, więc rodzina wybiera się do spiżarni po jedzenie. Ale najpierw to jedzenie trzeba upolować.

Kiedy kamera unosi się, dostrzegamy, że chodzi o ptaki, w które rdzenni trafiają zatrutymi strzałkami.

Oby się nagrało

Tę lub podobne jej kwestie słyszę często, oglądając vlogi podróżnicze. Tym razem z telewizji przeniesiemy się na YouTube, gdzie, na szczęście, moda na nagrywanie swoich wypraw trwa w najlepsze. W takim formacie dochodzi jeszcze jedna, dodatkowa kwestia, której w telewizji nie dostrzeżemy w takim stopniu jak na „samodzielnych” nagraniach. Chodzi o stronę techniczną. Świętym Graalem takich podróżników są karty pamięci, umożliwiające zarejestrowanie tego wszystkiego, czego w czasie swoich wypraw vlogerzy doświadczą.

Oglądając tego typu video, można zdać sobie sprawę, jakie dodatkowe trudności przysparza to, kiedy nie ma się całej filmowej ekipy. Często twórcy pokazują nam, jak wygląda ich pakowanie się, odprawa lotniskowa, ale także sen (lub jego brak, jeżeli na przykład warunki klimatyczne są bardzo niesprzyjające). Przy okazji uwidaczniany jest bardzo realny obraz takiej wyprawy. My, przed ekranami, mamy możliwość nauczenia się, jak powinno się postępować, by być w stanie odczuwać jak najmniejszy dyskomfort i tęsknotę za dobrze nam znanymi potrawami, komunikatywnym językiem i domowymi warunkami pobytu.

Ekspert od patrzenia

Czy takie podróżowanie jedynie wzrokiem naprawdę potrafi nas rozwinąć w dziedzinie podróżowania? Trudno odpowiedzieć jednoznacznie, bo jeżeli będziemy chcieli się poczuć jak Steve Irwin, a pofolgujemy sobie logistycznie, to skończymy w szpitalu albo zaplątani w pułapkę na krokodyle.

Na pewno warto zaczerpnąć wiedzy, którą podzielił się z nami na przykład Cejrowski w odcinku „Łódka pana Makarona”. To właśnie tam możemy się dowiedzieć najwięcej o różnych sposobach nie tyle podróży, co przygotowywania się na nią. Angielski przyda się na wyjeździe służbowym, ale jeżeli chcemy wybrać się do amerykańskiej „dziczy”, warto znać podstawy hiszpańskiego. Pan w ukwieconej koszuli zna tylko hiszpański i choć ma ekipę filmową, to zdaje się, że dałby radę bez niej (zamiast kamery przyda się też przenośny filtr do wody i urządzenie GPS!).

Kto nie ryzykuje, ten nie pije kavy

Zdarzyło mi się obejrzeć wiele nagrań osób, które odważyły się wyruszyć do Indii. Takie vlogi oglądać można godzinami, bo wszystko wydaje się tam różnić od naszej rzeczywistości – od stylu ubierania się po kolory budynków czy rodzaj chodników… Widz zwróci uwagę na to, co akurat przyciągnie jego uwagę.

W formatach relacji z pobytu w Indiach też możemy przebierać. Może to być skupienie się na społeczeństwie, panujących zasadach i religii albo na faunie i florze, które będą specyficzne dla tego obszaru. Ja ze swobodnych filmików z wypraw na ten półwysep nauczyłam się jednego – uliczne jedzenie czy nawet bazarki z warzywami i owocami nie są tym, co powinno kusić turystów do spróbowania.

Nieważne, jak wprawieni byście byli i jak nieustraszonymi podróżnikami nazywalibyście siebie – nie warto ryzykować swojego zdrowia, by przetestować „egzotyczne smaki”. Zapewniam was, nawet mieszkańcy Indii raczej unikają takiego jedzenia. Nieznane nam wcześniej miejsca w kwestii potraw mogą bezpiecznie zainspirować kolorami, aromatami czy poziomem ostrości przypraw. Czy jest program podróżniczy skupiający się tylko na jedzeniu? Czas na research.

Programy podróżnicze inspirują w wielu dziedzinach. Przyrodnik, reporter, zoolog, degustator, fotograf, tłumacz, podróżnik, a może po prostu turysta? Na pewno warto samemu wyjechać i przekonać się na własnej skórze, jaki klimat, dieta czy ludzie wokół służą nam najbardziej. Może okaże się, że 500 tysięcy kilometrów stąd poczujemy się bardziej „jak w domu” niż w naszych własnych czterech ścianach?

Aleksandra Piastanowicz