ZIELONO MAM W GŁOWIE…
Może tak lubimy wiosnę, bo to świeża warstwa uprzejmości, przytrzymywanie sobie drzwi za każdym razem, kiedy pojawia się do tego sposobność, to możliwość rozłożenia niepokoju na trochę dłuższe dni, przykrycie go jasnością, wzięcie głębszego oddechu chociaż na moment.
Z mojego pokoju nie mam dobrego widoku (prosto na inny blok, czasami patrzymy sobie z sąsiadami w oczy, kiedy zaciągamy rolety na noc). Na pewno nie napawa on optymizmem, ale teraz, kiedy słońce nieco przesunęło się po zimie, jego światło rozbija się na tym sąsiednim budynku, przesuwa się po oknach migocącą plamą. Ta plama stała się dla mnie pierwszym znakiem wiosny, tak jak kiedyś znakiem wiosny były dla mnie jaskółki i bazie, za którymi nie musiałam długo rozglądać się na wsi, a które tak łatwo przegapić w zamkniętej przestrzeni miasta.
Miasto pokazuje swoją własną, nieco bardziej oswojoną, odsłonę tej pory roku: przechodzi od dłoni do dłoni w postaci bukietu żonkili, pojawia się w niezręczności fotografowania pierwszych przebiśniegów (bo wszyscy patrzą, ale wszyscy także się uśmiechają), w lekkości poranków i wymienianych spojrzeń na zatłoczonej ulicy, w oślepiającym marcowym słońcu, którego blask mięknie, tak mi się zdaje, dopiero w maju, przy okazji pojawienia się kwiatów bzu.
Wiosna w Poznaniu to same ciepłe kolory: to rozświetlone ściany kamienic, ceramiczna filiżanka porzucona w kawiarnianym ogródku, to przytulone do siebie forsycje na każdym mniejszym osiedlu, szaliki przewiązane tylko raz, zbędna warstwa ubrań skurczona w za małej torbie albo przekładana z ręki do ręki, w ten najbardziej irytujący sposób, kiedy akurat chciałoby się mieć obydwie ręce wolne.
Jak co roku, pozwalam sobie romantyzować wiosnę: z bólem wstawać o godzinę wcześniej niż zwykle, wychodzić częściej na spacer nad Wartę, chodzić na rynek po rzodkiewkę, ale nie pakować jej w torbę, tylko pozwolić, żeby szczypała mi skórę (żeby przypomnieć sobie, jak to było rok w rok przynosić ją do domu ze szklarni, pod czujnym okiem babci). I myślę sobie o wiośnie na wsi, która jest inna (ale chyba nie lepsza, nie jestem pewna) i której nie musiałabym dzielić z drugim człowiekiem; ale potem uśmiechamy się do siebie z sąsiadką, gdy kolejny raz pożyczam od niej żelazko, i rozmawiamy krótko o pogodzie, o niebie i o parze gołębi, które mieszkają na dziedzińcu. I nagle zmienia mi się krok, cieszę się, że powoli odrasta w nas miękkość, że rozpuszczamy się w te cieplejsze dni i że możemy sobie spojrzeć w oczy z ulgą, i myślę o wierszu Wierzyńskiego, myślę, że też mam zielono w głowie i duszę błękitnego koloru.
Więc znajduję tę chwilę wolną od niepokoju: kiedy mój pies czuje się dobrze, a nie tylko średnio, kiedy pozwalam sobie na sentymenty, ale te sentymenty nie wpędzają mnie w chłód i w dreszcze. Idę usiąść w ogródku ulubionej kawiarni, zdejmuję z siebie całą zimę i patrzę na Poznań: jakiś odmieniony, znowu niemożliwy do rozpoznania, którego będę się musiała na nowo nauczyć, cały zatopiony w żółciach i pomarańczach. Spóźniam się na zajęcia i spóźniam się do pracy, bo podnoszę z chodnika każdą pszczołę, bo zatrzymuję się na chwilę, żeby posłuchać, jak ludzie życzą sobie miłego dnia i jak stają się dla siebie coraz bliżsi, chociaż w mieście, paradoksalnie, trudno być ze sobą blisko.
Ale, tak mimo wszystko, bądźmy ze sobą bliżej i bądźmy dla siebie dobrzy, bo już wystarczy zimy i wystarczy chłodu (i częściej słuchajmy ptaków w parku, nie tylko w pierwszy dzień wiosny, bo czasami potrafi to odmienić wszystko, przysięgam).
Oliwia Pieściuk