„POZBĄDŹCIE SIĘ SWOICH MISTRZÓW I MISTRZYŃ”, CZYLI ROZMOWA Z RADKIEM RAKIEM

źródło: https://pl.wikipedia.org/wiki/Radek_Rak
Fot. Gower/ Wikimedia Commons

Radek Rak to jeden ze współczesnych pisarzy fantastyki, laureat Nagrody Literackiej „Nike” za powieść „Baśń o wężowym sercu albo wtóre słowo o Jakóbie Szeli”. Z niezwykłą swobodą łączy historię wschodniej części Europy, mitologię i baśniowość, tworząc opowieści wymykające się wszelkim ramom. 

W ostatnim czasie miałam przyjemność porozmawiać z Radkiem Rakiem o jego twórczości, inspiracjach i nie tylko. 

Jak wspomina Pan czasy szkoły? Czy polonistki zachęcały Pana do pisania?

W szkole podstawowej na języku polskim było wspaniale. Od czwartej do szóstej klasy miałem polonistkę, która była absolutnie wspaniałą osobą. Jak zauważyła, że rzeczywiście przejawiam jakieś ciągoty w tym kierunku, to mnie popychała, żebym próbował coś pisać i nawet udało jej się znaleźć warsztaty literackie dla dzieci, które odbywały się w Tarnowie, bo moje rodzinne miasteczko Dębica było wtedy częścią województwa Tarnowskiego. Polonistkę ze szkoły podstawowej wspominam najlepiej, bardzo wiele jej zawdzięczam. Muszę jednak przyznać, że pierwsze opowiadanie, które napisałem, było w języku angielskim. Wiadomo, że napisałem je z taką wiedzą o języku angielskim, jaką przejawia uczeń czwartej klasy szkoły podstawowej. Ale była ta komunikacja między nauczycielkami, bo moja polonistka wtedy skądś się dowiedziała i zachęciła, żebym może też napisał, ale po polsku – tak też zrobiłem i tak już zostało. 

A jak było później?

Moje pisanie tak naprawdę zaczęło się dopiero od czasu studiów, kiedy zachorowałem i potrzebowałem pieniędzy, ale nie byłem w stanie zarabiać tak, jak zarabiają w ogóle studenci, to znaczy nie mogłem pracować ani w knajpach, ani jako pracownik fizyczny albo, co przeważnie robiłem na wakacjach od szkoły średniej, być pracownikiem przy pracach rolniczych w czasie wakacji. Wtedy to było właściwie najłatwiejsze, co można było robić w Dębicy.

Czy ma Pan jakieś rady dla początkujących pisarzy? Jak wspomina Pan swoje pierwsze próby literackie?

Taka podstawowa najważniejsza rada: pozbądźcie się swoich mistrzów i mistrzyń. Zamknijcie ich w piwnicy i nie próbujcie pisać tak, jak oni. Oczywiście, jako nastolatek byłem miłośnikiem literatury fantasy, więc jeżeli cokolwiek pisałem, to mocno się na tym wzorowałem. Wtedy było to czymś właściwym, ale potem bardzo szybko się zorientowałem, że to mnie ogranicza, że nie będę nigdy drugim Tolkienem, ale mogę być swoim pierwszym sobą – i to było bardzo słuszne rozwiązanie. Zacząłem się zastanawiać, co takiego mogę wziąć na przykład od Tolkiena, tego pierwszego mojego najistotniejszego na tamtym etapie mistrza, i co mogę zachować, a czego należy się pozbyć. W pierwszej kolejności wyrzuciłem wszystko to, co jest na zewnątrz. Nie było żadnych elfów, żadnych smoków, żadnych magicznych pierścieni. Jest zresztą taki esej Tolkiena, który nosi tytuł „O baśniach”. Tolkien wygłosił go w latach 30. jako wykład, a on się ukazał drukiem już po II wojnie światowej, w latach 40. Jak dla mnie jest to esej, który właściwie powinien nosić tytuł nie tyle „O baśniach”, co „O fantastyce” czy „O fantasy”, tylko że tych określeń właściwie wtedy nikt nie stosował. W tym eseju Tolkien stawia tezę, że to, co nam powinna dać baśń, to po pierwsze ucieczka, bo wszyscy jesteśmy w tym swoim życiu uwięzieni, wszyscy jesteśmy w więzieniu, po drugie pocieszenie, a po trzecie – uzdrowienie. Dlatego, że uciekamy nie tylko po to, żeby uciec i przestać być, tylko po to, aby tego uzdrowienia w fantastycznej, czarodziejskiej krainie czy w ogóle w jakiejkolwiek formie sztuki doznać i wrócić do naszego życia w pełni sił do dalszej walki i do kolejnych zmagań. To jest też podstawowy i najistotniejszy cel eskapizmu. Dla mnie eskapizm zawsze był i podejrzewam, że zawsze będzie czymś bardzo pozytywnym.

Kiedy najsilniej doświadczał Pan tego uczucia?

Doświadczałem tego zwłaszcza w literaturze fantasy, w science fiction czasem też, ale bardzo okazjonalnie, bo to po prostu gatunek, który służy do czego innego. Fantasy natomiast jest po prostu po to, żebyśmy tam uciekali i pozostali przez chwilę. Potem wracamy silniejsi, bo jeżeli mamy się tylko zmagać i zmagać, to przecież można zwariować. Można się wykończyć, jeżeli tylko się zmagamy i nic innego nie robimy. Potrzebujemy przez chwilę być gdzie indziej. To nie jest tak, że fantastyka była jedynym miejscem, do którego uciekałem, bo uciekałem w wiele różnych miejsc jako młody człowiek, na przykład do lasu. W przepięknej Puszczy Karpackiej na południu od mojego miasta spędzałem zresztą bardzo dużo czasu. Możliwe, że więcej, niż byłoby to zdrowe i wskazane w tamtym wieku, ale tak było. To były takie przestrzenie, które mnie ukształtowały najbardziej. 

Jak wygląda Pana proces pisania?

To jest moja praca, która jest właściwie etatem, więc wstaję rano, zajmuję się dzieckiem, zaprowadzam je do przedszkola i potem pracuję, odbieram dziecko z przedszkola, czekamy razem na żonę i tak mija nam czas do wieczora. Wtedy robi się jeszcze inne rzeczy. Czasem albo związane z pisaniem, ale już nie twórczo, bo jestem raczej skowronkiem niż sową, albo z czytaniem, ale tu też jest tak, że zależy, na którym etapie pisania: na samym początku dużo się pisze, potem w środku dużo się czyta, a pod koniec, jak się kończy książkę, znowu dużo się pisze. Wydaje mi się, że my zawsze w swoim pisaniu, gdy próbujemy cokolwiek pisać, to jesteśmy gdzieś pomiędzy dwoma książkami. Jedną jesteśmy absolutnie zachwyceni. Myślimy sobie, że ja też chciałbym napisać. Druga książka, która jest na tej osi, to jest ta, którą bierzemy, otwieramy czytamy i się dziwimy: „Że co? Ktoś coś takiego napisał i mu to wydrukowali?”. Mówimy sobie, że potrafimy przynajmniej tak samo, a na pewno lepiej. I pewnie to jest racja. To są książki, które są bardzo odmienne na różnych etapach życia. 

Jak powstają Pana powieści? 

Kiedy piszę powieść, to zawsze piszę ją przynajmniej dwa razy. Pierwszy raz to pisanie rękopisu. To też ten etap, gdzie rzeczywiście linearne pisanie to jest coś, co ja bym chciał osiągnąć, ale tego nie ma. Przeważnie jest zresztą tak, że piszę coś w rodzaju gry paragrafowej, czyli gdy bohater ma wybór drogą A albo drogą B, to gra paragrafowa nam odsyła na zupełnie różne ścieżki i dostajemy właściwie dwie albo o wiele więcej książek w jednej książce. Zawsze mam jakiś plan, którego się potem bardzo konsekwentnie nie trzymam i co jakiś czas muszę te plany budować na nowo, po to, żeby mieć się czegoś dalej i czego nie trzymać. Jeżeli bohaterowie podejmują sami inicjatywę albo jeżeli opowieść nas prowadzi w jakąś stronę inną, niż sobie zaplanowaliśmy, to ja oczywiście słucham tego, co mi mówi opowieść i co mi mówią bohaterowie, a nie tego, co sobie wymyśliłem wcześniej. Czasami jednak bohaterowie mówią mi bardzo różne rzeczy i trzeba napisać kawałek tu i kawałek tam, a te kawałki to są często takie po kilkadziesiąt stron, takie dobre kilkadziesiąt, żeby zobaczyć, który wątek jest faktycznie taki, że należałoby kontynuować. 

Z czego wynika Pana zainteresowanie słowiańskością? „Agla” jest opisem raczej wschodniej części Europy aniżeli tej zachodniej. 

„Agla” z założenia miała być książką wschodnioeuropejską i taka jest. Miała stać bardzo mocno okoniem wobec tego, co jest przenoszeniem zachodnich wzorców na nasz grunt kulturowy, czego bardzo nie lubię, bo doprowadzi do wielu uproszczeń i jednocześnie nadużyć, tak jak na przykład przy „Baśni o wężowym sercu” do znudzenia pojawiało się pytanie, czy można porównywać niewolnictwo czarnoskórych Amerykanów ze stanem czy z poziomem życia, czy z realiami życia pańszczyźnianego chłopa. Bo pańszczyźnianego, ale gdzie? W zaborze niemieckim? Nie można. W zaborze austriackim? Można snuć taką analogię, ale one nie są bardzo tożsame. A jak to było w zaborze rosyjskim? Jeszcze inaczej. Kiedy pyta się dzieci: „kim będziecie, jak dorośniecie?”, to dla mnie to pytanie jest jakoś dziwnie postawione, bo jak to, kim będę, jak dorosnę? Będę bezrobotny, tak jak wszyscy. Co w ogóle ma znaczyć to pytanie, bo ja nie za bardzo rozumiem. Są takie rzeczy, które są oczywiste, jeżeli się wyrasta z małego, poprzemysłowego miasteczka w południowej Polsce, a one niekoniecznie muszą być oczywistą dziedziną. Z tego powodu miałem świadomość, że pisząc „Aglę”, ona będzie zwrócona na wschód i niecierpiąca tego wschodu. Miałem też bardzo duży problem etyczny, bo czy można na przykład umieścić łagry w książce fantastycznej? Kilka osób na etapie redakcyjnym mi mówiło, że może nie jest to najlepszy i najszczęśliwszy pomysł. Zacząłem się jednak zastanawiać, dlaczego jest w porządku, jeżeli na przykład współczesne autorki piszą o niewolnictwie w książkach fantastycznych, i dlaczego to jest w porządku, a dlaczego my nie możemy napisać o tym, co jest naszym doświadczeniem, często też rodzinnym. 

Czy poszukuje Pan siebie jeszcze w świecie literackim, eksperymentuje z różnymi formami? 

Tak, oczywiście. Uważam się zresztą za początkującego twórcę, bo nie napisałem znowu tak wiele tych książek. „Aglę” zacząłem pisać w momencie, kiedy jeszcze o „Baśni o wężowym sercu” mało kto słyszał. Potem, kiedy na „Baśń” posypały się różne rzeczy i została dostrzeżona, to nie widziałem najmniejszego powodu, dla którego miałbym przestać pisać książkę, którą piszę i przy której się świetnie bawię. Poza tym byłem święcie przekonany, że właśnie o wężowym sercu przeczyta może tam trzysta osób w fandomie. Potem byłem zaskoczony. Był to ogromny zaszczyt dla mnie, że książka została dostrzeżona, nagrodzona i tak dalej. Nadal jednak nie widziałem powodu, dla którego miałbym pisać coś innego, tym bardziej że już miałem tej „Agli” bardzo dużo, to znaczy sporo pierwszego tomu, i dlaczego bym nie miał teraz tego nie pisać. 

To może na sam koniec: jak to jest pisać na cały etat, gdy nie pracuje już Pan jako weterynarz?

To moja praca. Gdyby to było moim hobby, to pewnie inaczej bym do tego podchodził, jakby to była rzecz niekonieczna. Pisanie to rzecz szalenie fajna, weterynaria także, choć była o wiele bardziej absorbująca, czasochłonna. Poza tym pisanie to prostsza praca, zdecydowanie. I fizycznie nie jest tak wykańczająca, i ma się czas dla bliskiego, chyba że się kończy książkę, to wtedy wiadomo – tego czasu jest mniej. 

Dziękuję bardzo za rozmowę.

Również dziękuję.

Natalia Grudzień