SAMOREALIZACJA I POSZUKIWANIE WSPÓLNOTY – W TEATRZE ALTERNATYWNYM Z EWĄ KACZMAREK [WYWIAD]

Zmierzałam do siedziby Republiki Sztuki Tłusta Langusta na ulicy Gwarnej. Mroczne, ale na swój sposób urokliwe miejsce, które po przejściu kilku bram ujawnia swoje teatralne oblicze. Ciemność, a w ciemności scena. Lecz jeszcze zanim ujrzałam scenę, pojawiła się Ewa Kaczmarek ze zmęczonym po całym dniu wyrazem twarzy, ale z tym samym błyskiem w oku, jaki dostrzegałam podczas prób do jednego ze zrealizowanych na jesieni spektakli „Dawno Temu w Glutendorfie”, w którym miałam okazję wystąpić. Aktorka, reżyserka, scenarzystka… a może po prostu artystka i twórczyni od serca – aktywnie współpracująca z teatrem alternatywnym Usta Usta, a wcześniej z Biurem Podróży. Zaparzyła sobie najzwyklejszą herbatę, w trochę mniej zwykłej, przypominającej słoik, szklance. A może to był po prostu słoik? Nazywajmy rzeczy po imieniu.

Laura Leish – chciałabym zapytać właśnie o ten pseudonim. Czy on cię artystycznie uwalnia, pozwala pokazać coś więcej?

Ewa Kaczmarek: Pseudonim pokazał się jako nick facebookowy. Ja nie mam problemu ze swoim imieniem i nazwiskiem. Laura Leish powstała jako „szyld teatralny” dla projektów, które miałam zamiar tworzyć w teatrze. Identyfikuję się ze swoją działalnością w teatrze Usta Usta Republika. Laura jest wytrychem, wizytówką spektakli, które poświęcam kobiecym tematom i narracjom. W zespole aktorskim Usta Usta jest przewaga mężczyzn – siłą rzeczy tematy kobiece nie są pierwszoplanowe. Laura powstała lata temu po to, żebym mogła opowiadać historie kobiet. To moje teatralne alter-ego. Kiedy ktoś widzi, że Laura coś firmuje, to oznacza, że będzie to HERstoria.

Na fakultecie [zajęcia prowadzone przez prof. Monikę Błaszczak-Stachowiak „Dramaturgia teatru alternatywnego/ offowego”] rozmawialiśmy o kilku twoich autorskich sztukach, m.in. „Wera V.”, „Listy do M.”, o najnowszym monodramie „Mimoza”. Odczytaliśmy z twojej twórczości, że jest to swego rodzaju powtarzająca się prośba o pamiętanie o przeszłości. Traktujesz to bardziej jako swój artystyczny obowiązek czy okazję, by obudzić te dawne historie i opowiedzieć je publiczności?

Pierwszym moim spektaklem był „Antywestern”. 2014 rok. Premiera odbyła się wtedy w Scenie Roboczej, której byłam rezydentką. „Antywestern” nie miał nic wspólnego z teatrem dokumentalnym czy historycznym. To była historia o buncie, zrealizowana w klimacie starych westernów, a przy okazji mój manifest teatralny i osobisty. Może chciałam się wtedy zdefiniować? Trudno powiedzieć. Ale ten teatr poświęcony źródłom bardzo mnie zainteresował. Od 2015 roku realizowałam go zarówno w ramach tej twórczości kobiecej jako Laura Leish, ale przeniosłam go też na grunt Usta Usta. Można powiedzieć, że z etapu, kiedy jako teatr przeszukiwaliśmy przestrzenie miejskie i robiliśmy eksperymenty związane z różnymi miejscami nie-teatralnymi, przenieśliśmy się w takie podróżowanie w czasie. Powstały takie spektakle jak „Zryw”, „Tymczasem pa Kochany Skarbunieczku”, „Gdzieś daleko stąd”. Oczywiście, pamiętanie jest ważne, ale ja zawsze wracam do przeszłości po to, by się zatrzymać i żeby dzięki temu opowiedzieć coś o teraźniejszości. Wydaje mi się, że to rozszerza trochę naszą perspektywę.

Dla mnie historia nie jest nauką o przeszłości, a opowieścią o pewnej zmianie. A przynajmniej powinna być pewną zmianą. Czasami się ona dokonuje, ale czasami historia się powtarza – z przykrością to odkrywamy. Dla mnie historia nie jest pisana podręcznikowo, nie jest faktografią, rekonstrukcją zdarzeń. Ona jest raczej rekonstrukcją motywów. Musi rezonować emocjonalnie. Jeżeli coś zdarzyło się w przeszłości, to w moich spektaklach przydarzyło się bardzo konkretnej osobie. Jedna biografia, jeden charakter, jedna historia – są tym, co może być współczesne. Kiedy myślimy o historii dziejów krajów i mocarstw, często uciekamy w statystyki, rzeczy, które mało nas poruszają. Teoretyzujemy. Kiedy soczewka staje się osobista, jesteśmy w stanie się na to otworzyć i nie ma już znaczenia, czy wydarzyło się to 50, czy 100 lat temu. Była „Wera V.”, „Ewa i ja”, „Listy do M.” poświęcone Helenie Modrzejewskiej, robiłam także spektakl „Emily” o Emily Dickinson. Ostatnio była „Mimoza”, poświęcona babci mojego męża. Zawsze jest pretekst do tego, by powiedzieć o sobie. Ten teatr, który robimy, tzw. alternatywny, służy autorskim wypowiedziom, a nasz punkt przyłożenia do całej opowieści ma znaczenie. Nie wiem, czy odpowiedziałam na to pytanie (śmiech).

Myślę, że tak. I to bardzo rozbudowana odpowiedź! Wspomniałaś, że twój debiut był bardzo personalny. Myślisz, że jest taka potrzeba u każdego artysty, zwłaszcza scenicznego, by debiut był związany z tym, co ten artysta akurat przeżywa?

Na pewno, bo to jest taki moment, kiedy odważasz się to zrobić pierwszy raz. Czujesz, że jest on bardzo osobisty. Poza tym, w Antywesternie na scenie pokonywałam Strach i Wstyd – tak nazywały się postaci. Dziś myślę, że to w sumie bardzo symboliczne. Nie ukrywam, że na samym początku brakowało mi jeszcze dystansu. On się rodził z czasem i ze świadomością tego, że ja się tej pracy poświęcam i że jest ona procesem. Nie wszystko musi się spełnić w pojedynczym przedstawieniu. Jak myślę sobie o środkach wyrazu, których używam, to od historii bardzo skomplikowanych, momentami przechodziłam do historii bardzo prostych – w sensie takiego opowiadania, jak u Lyncha. Myślę, że na samym początku nie byłoby mnie stać na taką decyzję, a z perspektywy próbowania już wielu rzeczy, mogę też w obrębie własnej estetyki szukać, kształtować ją i świadomie podejmować decyzje o zmianie. Teraz już bardziej prowadzą mnie historie – takie, jakie są. Punktem wyjścia są biografie, więc ta druga osoba, taka wyobrażona, z którą spotykasz się w pracy – twój bohater, on też daje ci pewne ramy i w umowny sposób zaprasza do tego, żeby jednak być blisko świata, języka, czy rzeczywistości, w której dzieje się jego historia.

Często jest tak, że proces jest ważniejszy niż cel. Albo chociaż daje więcej satysfakcji…

Tak! Ja mam takie doświadczenie, zwłaszcza robiąc spektakle historyczne, że wielokrotnie spotykały mnie różne zaskoczenia – punkt wyjścia nigdy nie był punktem dojścia. My [teatr alternatywny] istniejemy w systemie zwanym „projektariatem”, ponieważ spektakle, które robię często powstają w ramach pewnych grantów, co do których trzeba zwerbalizować założenia i zrobić opis koncepcji. Nie dostarcza się jeszcze gotowego scenariusza w momencie rozpoczęcia pracy. Przynajmniej ja rzadko go posiadam, ponieważ pisanie scenariuszy jest zwykle u mnie elementem tego całego procesu. Więc to co się dzieje po drodze jest niespodzianką – ja sobie ten rodzaj niespodzianki bardzo cenię (śmiech).

W sumie kolejne pytanie jest trochę nawiązaniem do tego, co powiedziałaś o swoich początkach. Co było takim głównym punktem zapalnym, który sprawił, że zdecydowałaś się iść tą ścieżką artystyczną, co cię tak zmotywowało, by pokazać siebie na deskach teatru?

To marzenie o robieniu teatru było u mnie…to zabrzmi beznadziejnie (śmiech), po prostu od zawsze. Od dziecka wiedziałam, że chcę robić teatr. Moja rodzina do dzisiaj wspomina przedstawienia, które robiłam z innymi dziećmi z sąsiedztwa. Wymyślaliśmy bajki i odgrywaliśmy je w wakacje i przy okazji sylwestrów, na których się spotykaliśmy. Albo świąt. Wtedy już było wiadomo. Moja mama ma zupełnie inny zawód, bo jest matematykiem, tata inżynierem – umysły ścisłe. Przez pół życia się dziwili i trochę troskali o to, że chcę się zajmować teatrem. Ale ja im mówiłam, że być może to jest kwestia tego, że od wczesnych lat sami zabierali mnie na spektakle, np. do teatru animacji. Szczerze mówiąc, staram się to fundować swoim dzieciom. Mam wrażenie, że taki rodzaj doświadczenia, które jest jeszcze zakotwiczone w momencie, w którym jesteśmy w bliskości z rodzicem, niesamowicie działa na sytuację w przyszłości. Teatr staje się naturalnym miejscem. Także ja swoje dzieci do teatru prowadzę, zdarza mi się też grywać dla dzieci. Teatr familijny to, według definicji mojego znajomego, teatr, w którym młody i stary wychodzą z przedstawienia i mają o czym pogadać. 

To jest piękne!

Tak, bo to jest taki moment, który sobie poświęcamy na coś, co jest naprawdę żywym spotkaniem z jakąś historią. Może czytanie bajek na dobranoc też rodzi w nas podobne dobro! Wydaje mi się, że chodzenie dzieci z ich rodzicami do teatru ma głęboki sens i jest to swego rodzaju rytuał, bo wiadomo, światło przygasa i kieruje się w jakąś stronę, wyobraźnia działa, następuje cisza… Mam wrażenie, że to element magii stwarzania na chwilę innego świata, że to zostaje na dłużej. To pokazuje, że umiejętność opowiadania świata czy kreowania teatru, potrafi wyzwalać w nas bardzo abstrakcyjne myślenie, bo teatr rodzi się z czystej umowności. Wystarczy pokazać kawałek patyka i możemy myśleć czy teraz jest to miecz, czy (śmiech) królewicz, czy jakiś przecinek w zdaniu, które nagle zagra główną rolę.

Dla mnie potrzeba teatru narodziła się jeszcze w dzieciństwie, a że stała się moją drogą życiową, to była seria naprawdę wielu zdarzeń. Czasem fortunnych, czasem nie. Szukałam tego teatru, formy, historii – swojej historii. To jest taka przygoda, że ja już nie chcę stąd wychodzić. Czasami moje życie prywatne cierpi przez życie fikcyjne. Teraz z perspektywy dorosłego człowieka, czasami słyszę utyskiwania mojego męża: „Czy ty wiesz jaka jest pora roku? Przecież siedzisz w czarnej sali” (śmiech). Ale w teatrze dla mnie jest jakiś rodzaj magii, zawartej w procesie tworzenia, który zawsze jest szukaniem nowej drogi – absolutnie niezwykłym jest, że to niepowtarzalny proces. Każde wejście w przygotowanie premiery to jest rozwojowe wydarzenie. Pokonujesz ścieżkę, której nikt wcześniej jeszcze nie przeszedł, bo nikt nie robił tego w ten sposób. To jest rodzaj intelektualnego zadania. A potem jest ten moment, kiedy spektakl już jest grany i następuje spotkanie z ludźmi – wtedy widzisz czy ta historia działa. To kolejny emocjonalny zastrzyk i rodzaj satysfakcji, przyjemności. W przyszłym roku będzie 25-lecie teatru „Usta Usta” i ja też w sumie w życiu już 25 lat jestem w teatrze. Na przestrzeni tego czasu były lepsze i gorsze spektakle, ale żaden z nich nie spowodował, że zatraciłam poczucie sensu robienia tego. Wydaje mi się, że wręcz przeciwnie – za każdym razem odnosisz wrażenie, że jednak możesz oddziaływać na świat wokół, żeby był JAKIŚ…a przynajmniej starasz się (śmiech).

Teatr to możliwość przeżycia kilku żyć w ramach jednego, z całą pewnością. Dla mnie teatr to jest też bardzo zespołowe działanie, bo nawet kiedy zdarzało mi się robić monodram, to nigdy w tym procesie nie byłam osamotniona. Zawsze jest jakiś rodzaj współpracy i to mi się wydaje szalenie ważne. Teatr uczy nas budowania więzi.

Jaką podałabyś taką kluczową różnicę pomiędzy teatrem klasycznym, a alternatywnym? Bo wspomniałaś już, że teatr alternatywny służy autorskim wypowiedziom. 

Mam znajomego, który mówi, że nie ma sensu wprowadzać tych podziałów – teatr jest albo dobry, albo zły. Albo nas porusza, albo nie zostawia w nas nic. Różni nas wiele – sposób organizacji tych produkcji, praca nad nimi, realia finansowania są zupełnie inne. Teatr alternatywny czasami jest postrzegany jako teatr amatorski względem tego profesjonalnego. Nie zgodzę się z tym o tyle, że na naszą działalność na przestrzeni lat patrzę jako na bardzo sprofesjonalizowaną. To co jest inne to to, że on dalej jest miłośniczy i ochotniczy – mamy świadomość, potrzebę działania i jakiś wspólny cel, nie jesteśmy zobowiązani do tego, żeby tutaj być. Nasza obecność w tym teatrze wynika z ogromnej chęci pracy, z imperatywu działania twórczego. Wydaje się, że eksperymentalna formuła może zrodzić się tylko w przestrzeni teatru alternatywnego – Usta Usta Republika przez wiele lat słynęła jako jeden z takich nowatorskich teatrów w zakresie rozwiązań formalnych i narracyjnych. Były spektakle rozgrywane w telefonie [„Alicja 0-700”], w samochodzie podróżującym przez miasto [„Driver”] albo w tramwaju lub z użyciem taksówek.

Teatr alternatywny to teatr z wyboru. Teatr, który w dużej mierze nie wspiera się literaturą, tylko bywa pisany na scenie. Wydaje się być autorski, bo stanowi wzięcie na warsztat jakiejś historii, napisanie jej praktycznie na nowo. To trudne do uchwycenia. Kiedyś teatry alternatywne to były zespoły. W Poznaniu była Strefa Ciszy, Porywacze Ciał, Usta Usta, Biuro Podróży, Teatr Ósmego Dnia. Dzisiaj do głosu dochodzą też twórcy indywidualni. Twórcy i twórczynie, którzy mają swoje małe „szyldy”. Dochodzi system projektowy, „tasujemy się” pomiędzy poszczególnymi premierami. Nie ma tak, że jeżeli jesteś z jakiegoś teatru, to „premierujesz” wydarzenia tylko w obrębie tej grupy. Pojawiły się też głosy, że teatr alternatywny jest dużo ciekawszy (śmiech). Lepszy jest po prostu! Doszłam do przekonania, że jest go naprawdę dużo i jest szalenie różnorodny. Problemem jest to, że to teatr, na który twórcy muszą pozyskiwać fundusze. Opanowaliśmy mistrzostwo w robieniu czegoś z niczego. Szkoda, że to, czego zwykle brakuje w procesie tworzenia spektakli to czas.

Czy zauważasz zmiany w grupie wiekowej publiczności, która przychodzi na te spektakle? Czy ona młodnieje czy wręcz przeciwnie?

Staramy się adresować ofertę do ludzi w różnych przedziałach wiekowych. To myślenie, które towarzyszy nawet nie samemu teatrowi Usta Usta, a Republice Sztuki Tłusta Langusta. Naszym filarem od dwóch lat stała się Tłusta Regeneracja, która jest kuratorowana przez Karola Barckiego, bo mamy poczucie, że fajnie jest zaprzyjaźniać ludzi młodych z ideą teatru.

Słuchałam panelu w ramach konferencji „Odnowa” w Teatrze Polskim, na którym zabierali głos poznańscy teatrolodzy. Była mowa o frustracji albo smutku, który im towarzyszy, bo mają mało możliwości sprawdzenia się w działaniu [teatralnym]. Jestem ciekawa, czy w tym pokoleniu dwudziestolatków też jest taki rodzaj determinacji, która każe im organizować się w formie stowarzyszenia i szukać swoich możliwości, finansowania czy zawiadywania przestrzenią…

Myślę, że to jest zawsze szukanie swojego miejsca. Mam wrażenie, że w grupie moich rówieśników jest mnóstwo osób, które mają takie pomysły. Później dowiaduję się, że osoba, po której najmniej się tego spodziewałam ma zeszycik ze scenariuszami i po prostu czeka na moment, w którym ktoś ją o to spyta i ukierunkuje ją tak, by mogła nad swoimi pomysłami pracować dalej.

Ja miałam też takie poczucie po „Glutendorfie” [spektakl „Dawno temu w Glutendorfie”]. Ilość osób, która się zgłosiła do projektu w ramach open-call’a, dała mi do myślenia, że jest bardzo dużo ludzi wokół, którzy mają potrzebę działania, ale być może nie mają w sobie umiejętności organizowania tego działania. Krótko mówiąc, chcieliby zostać „zagospodarowani” ze swoją wrażliwością, talentem, potencjałem itd. Może potrzebnych jest więcej projektów, które prowadzą takie nabory, żeby można było dawać tę możliwość.

Gdyby nie „Glutendorf”, nie robiłabym teraz tego wywiadu! (śmiech) Więc te możliwości spełniają się na wielu płaszczyznach. To otwarte drzwi. Wysuwając się bardziej w twoją przyszłość – czy obecnie pracujesz nad jakimś nowym spektaklem?

Obecnie jesteśmy dwie godziny przed czytaniem performatywnym tekstu Pauli Głowackiej „Czwarta”. To jest rzecz, która zajmuje mnie w tym momencie. Mam kilka rzeczy w głowie, których jeszcze zdradzać nie chcę, bo nie są pisane.

Ale są w głowie!

Tak, są w głowie (śmiech). Będę jeszcze przed końcem grudnia grać „Ofelię” tutaj, w Tłustej Languście, więc będzie to dla mnie zamknięciem bardzo pracowitego roku. Życzyłabym sobie, aby móc kilka tegorocznych projektów jeszcze pograć, choćby nawet i ten „Glutendorf”. Będziemy obchodzić 25-lecie teatru Usta Usta i to rzecz wymagająca zaplanowanych działań. Ćwierć wieku to jest kawał czasu, powstała masa spektakli. Byłoby dobrze niektóre z nich przypomnieć.

To ja też życzę tobie tego, żeby grać – przyszłe i przeszłe sztuki. Te, które są teraz w głowie i te, które są na papierze. Bo warto się rozwijać całe życie.

Aleksandra Piastanowicz