MASZ WOLNY PIĄTEK?
Obecnie nie mogę odinstalować Facebooka z trzech powodów: 1) jest to wysoce niepraktyczne, ponieważ na nim znajduje się grupa naszej redakcji, a ja nigdy nie zapisuję linków do dysku, 2) Facebook jako jedyny (z tego co wiem?) posiada zakładkę „Wydarzenia”, o której będzie prawie cały dzisiejszy tekst, 3) znajduje się tam mój ulubiony „Psi bazarek”, a ja dosyć często jestem w desperackiej potrzebie uzupełniania zapasu piłek ChuckIt!.
Gdyby nie wspomniana wcześniej facebookowa zakładka, nie wzięłabym udziału w 90% wydarzeń, na które się udałam. Pozostałe dziesięć to zaproszenia od przyjaciół i te pojedyncze przypadki, kiedy nie przegapiłam tablicy ogłoszeń na moim wydziale albo przy okazji wizyty w kinie. Widzicie, niektórzy zdają się wręcz wpadać na rzeczy. Znają miejsca na wskroś, jakby urodzili się z tajemną wiedzą, mapą najgorętszych spotów. Zabierają Was w lokalizacje, które są w sumie pod nosem, na przykład w centrum miasta, ale których sami nigdy byście nie odkryli. A ja, mimo pragnienia, żeby właśnie taką osobą się stać, z momentem wyprowadzenia się z dala od centrum coraz rzadziej się do niego udaję. Z tego względu, raz na jakiś czas, czuję przejmującą potrzebę socjalizacji: bo tak jak kocham las, drzewa i ciszę, tak dąb Maurycy nie jest w stanie opowiedzieć mi żadnego chwytliwego żartu.
Jakiś czas temu, w trakcie pierwszego roku studiów, spotkałam się ze swoim znajomym z liceum. Rok wcześniej, na osiemnaste urodziny, dostałam od niego stos kamieni (przepraszam bardzo: minerałów) i ładne życzenia. Dowiedziałam się wtedy, że zdecydował się studiować geologię, chociaż kompletnie nie szła mu chemia, oraz że mam pojechać na studia do Poznania. Pojechałam co prawda nie dlatego, że tak mi powiedział, ale jako że od zawsze traktowałam go jak tę mistyczną osobę, która zna wszystko i wszystkich, która weźmie cię za rękę i przeprowadzi podziemnym tunelem do innego świata, potraktowałam tę sugestię dosyć poważnie. Gdy Poznań okazał się dla mnie niewiadomą – w końcu nigdy wcześniej w nim nie byłam, nie mieszkała w nim moja rodzina ani bliscy przyjaciele – odezwałam się w pierwszej kolejności do niego. Mój znajomy, zapytany wtedy przeze mnie trochę zbyt dramatycznym tonem o to, co właściwie powinnam zrobić, żeby się z miastem zintegrować (uwzględniając fakt mojego ograniczonego budżetu), odpowiedział: „Po prostu wejdź na Fejsa”.
Więc weszłam i chociaż przez pierwsze trzy miesiące zaznaczania „zainteresowana” nigdzie nie poszłam, to uświadomiłam sobie, że rzeczy naprawdę się dzieją, że czasami wystarczy sprawdzić, poszukać, znaleźć czas (który, niestety, skutecznie się kurczy). Że może to nie jest kwestia szczęścia, przypadku, tylko podjęcia decyzji.
Od tamtego czasu staram się te decyzje podejmować dosyć często, przynajmniej raz w miesiącu. Byłam na przykład na spotkaniach dyskusyjnych (wciąż zastanawiam się, czy jestem zdolna do kompromisów, jeśli chodzi o kolor żółty), warsztatach kolażu, rozmowach o książkach, filmach i teatrze, jodze pod chmurką, darmowym spotkaniu coachingowym (co uznaję jako błąd i chwilę słabości) oraz nocy filmowej, którą ostatecznie przespałam.
Dlatego, jeśli chcecie pograć w planszówki w poniedziałek, to możecie się wybrać do Pireusu na Łazarz albo zajrzeć na obserwację nieba na Działce, a w drodze powrotnej z Szelągu udawać, że właśnie wraca się z weekendu poza miastem. Możecie też odwiedzić Galerię Szewską 16 i zobaczyć wernisaż „Tnę, sklejam się” Weroniki Teplickiej, na którym łatwo się rozkleić, ale potem łatwo się też skleić.
Nie trzeba tym wydarzeniom przypisywać wielkiej wagi, nie trzeba się do nich zmuszać, ale czasami, jeśli już się na nie pójdzie, to łatwiej poczuć się częścią społeczności, która też czegoś szuka i która też czegoś potrzebuje. A my wszyscy, tak mi się wydaje, potrzebujemy trochę więcej siebie nawzajem, nieważne, czy będą to warsztaty pieczenia chleba, wspólne sprzątanie parku na Dzień Ziemi czy narzekanie nieznajomym, że joga jednak nie jest dla was.
Oliwia Pieściuk