POWTÓRKA Z ROZRYWKI. LECH ZNÓW WYPUŚCIŁ Z RĄK KORZYSTNY WYNIK

A ponoć nic dwa razy się nie zdarza. Lech Poznań przegrał 1:3 niedzielne spotkanie 15. kolejki Ekstraklasy z Arką Gdynia. Przez ponad 50 minut Kolejorz prowadził. Wtedy do akcji wkroczył Timothy Ouma, któremu trójmiejskie powietrze wyraźnie nie służy. Na początku sezonu zawalił mecz z Lechią w Gdańsku, zaś teraz w Gdyni osłabił drużynę, otrzymując drugą żółtą kartkę. Z czasem poznaniacy dali sobie wbić trzy bramki, jak w Vallecano.
Po serii rozczarowujących wyników Lechici mieli przynajmniej pozostawić pozytywne wrażenia w ostatnim meczu przed listopadową przerwą na mecze reprezentacji. Arka to beniaminek posiadający jedną z najgorszych ofensyw i defensyw w lidze. Wydawało się więc, że zespół z Poznania zmierzy się z idealnym rywalem do przełamania się po trzech remisach z rzędu w Ekstraklasie.
Bunkrów nie było, ale źle też nie
Do 55. minuty niebiesko-biali mogli się nawet spodobać. Co prawda nie grali wybitnie – rozgrywanie piłki od własnej bramki przychodziło im z trudem pod wysokim i agresywnym pressingiem Arkowców. Popełniali błędy w wyprowadzeniu, przez które gospodarze tworzyli zagrożenie pod bramką Bartosza Mrozka. Ten na szczęście zachowywał czujność, popisując się między innymi wybiciem szczupakiem w stylu Robina van Persie’ego.
Natomiast to nie znaczy, że byli bezproduktywni w ofensywie. Przede wszystkim ładnie przeprowadzili akcję bramkową. Rozpoczął ją i wykończył Pablo Rodriguez, który zaczyna grać na miarę oczekiwań. Do tego, co prezentował wcześniej, czyli energiczne pracowanie w pressingu, dołożył skuteczne zabieranie się z piłką, a także coraz lepszą współpracę z kolegami. Skrótem – wpasował się w zespół i do tego notuje liczby w postaci bramek i asyst.
Ważną rolę przy trafieniu Hiszpana odegrali też Luis Palma i Kornel Lisman. Honduranin jak zwykle znajdował się w centrum wszelkich groźnych akcji Kolejorza. To on napędzał zespół, ciągnął go w przedniej formacji. Z kolei młody polski skrzydłowy zaliczył asystę. Takie konkrety powinny pozytywnie wpływać na jego pewność siebie i tym samym piłkarski rozwój. Wciąż może zaoferować więcej, bo czasem podczas spotkań znika z radarów.
Poza tym niezłe szanse mieli Antoni Kozubal oraz Yannick Agnero. O Iworyjczyku też można wypowiedzieć się cieplej. Widać w jego postawie niedoskonałości – nienajlepsze wykończenie, niedokładne dogrania czy nieodpowiednie wykorzystywanie własnych warunków fizycznych. Jednak napastnik potrafi odnaleźć się w pressingu i zabrać się z piłką. Trzeba uderzyć się w pierś. Agnero nie zasłużył na tak dużą krytykę po meczu z Rayo, bo został wrzucony na głęboką wodę. W najbliższych miesiącach musi przyzwyczaić się do tempa Ekstraklasy.
Totalna degrengolada
Gdy nadeszła 55. minuta meczu, wszystko się zmieniło. Timothy Ouma spóźnił się, próbując zatrzymać Dawida Kocyłę i sfaulował go. Sędzia spotkania pokazał Kenijczykowi drugą żółtą kartkę – w konsekwencji musiał opuścić boisko. Pierwszy kartonik środkowy pomocnik zobaczył trzy minuty wcześniej, więc błyskawicznie zapracował na karę.
– Wszyscy widzieli, że przebieg gry zmienił się, kiedy otrzymaliśmy czerwoną kartkę. Utrzymywaliśmy kontrolę nad spotkaniem, ale po niej wszystko się załamało. Wciąż jednak uważam, że nie jest to powód, dla którego powinniśmy pozwalać sobie na stratę trzech goli. Niezmiennie, to zdecydowało o meczu – stwierdził trener Lecha, Niels Frederiksen, cytowany przez portal Sportowy Poznań.
Duński szkoleniowiec próbował ratować sytuację, wprowadzając w miejsce Lismana doświadczonego Filipa Jagiełłę. Przez chwilę wydawało się, że zespół zdoła trzymać rywala na bezpieczny dystans. Zmieniło się to dość szybko, bo dziewięć minut po tym, jak Ouma opuścił plac gry. Z zamieszania w polu karnym gości skorzystał Edu Espiau.
Napastnik Arki na jednym trafieniu się nie zatrzymał. Najpierw uderzeniem głową zwieńczył centrę, wyprowadzając drużynę na prowadzenie 2:1. Zbyt wysoko piłkę w tej sytuacji stracił Kozubal, a cały Lech pokazał, że nie potrafi bronić własnego pola karnego. Chwilę później niebiesko-biali znów narazili się na kontratak po stracie futbolówki. Hiszpan skompletował hat-tricka.
Przyjezdni zostali całkowicie rozbrojeni i skarceni. Frederiksen nie był w stanie dać zespołowi odpowiedniego impulsu, choć próbował to zrobić, wprowadzając na boisko liderów, którzy zaczęli spotkanie na ławce rezerwowych. Czarne chmury zbierają się nad Duńczykiem, a on sam dolewa oliwy do ognia.
– Nie sądzę, że ktokolwiek byłby tak głupi, żeby mnie zwolnić – skwitował trener zapytany o to, czy boi się o swoją posadę.
Frederiksen lubi być bezpośredni. To nic nowego. Ale w obecnej sytuacji powinien ugryźć się w język, bo takie słowa działają na kibiców jak płachta na byka. A zarząd też mógłby się o nie obrazić.
Czas na krótki odpoczynek
Jak dobrze, że to był ostatni mecz przed przerwą reprezentacyjną. Lechici kilkoma niedawnymi występami mocno nadszarpnęli zaufanie poznańskich kibiców. Jedno wymęczone zwycięstwo z czwartoligowym Gryfem Słupsk w siedmiu spotkaniach to zdecydowanie zbyt mało, gdy mówimy o drużynie z wielkimi aspiracjami.
A w dodatku porażki zdarzyły się w okolicznościach, które nieco skompromitowały poznaniaków. Z Lincoln Red Imps, kopciuszkiem z Gibraltaru, przegrana nie wchodziła w grę. Natomiast z Rayo Vallecano zespół Nielsa Frederiksena stracił korzystny wynik w ciągu ostatnich dziesięciu minut, czym pokazał swoje rozchwianie.
– Każdy mecz należy analizować osobno, bo wnioski będą różne dla każdego z nich. W pierwszej połowie z Rayo graliśmy dobrze, ale kosztowała ona nas dużo sił. To był mecz o wysokiej intensywności – znacznie wyższej niż w spotkaniach w Ekstraklasie. Nie zdołaliśmy wytrzymać tempa narzucanego przez rywala przyzwyczajonego do takiej gry – tłumaczył duński trener.
Niedzielna wpadka z Arką wpisała się w ten fatalny kanon niepowodzeń. Lech stracił kontrolę nad meczem, nad którym mniej lub bardziej panował, w typowy dla niego niezgrabny i ślamazarny sposób. Czerwona kartka dla Timothy’ego Oumy zadecydowała o jego losie, przeważyła szalę na niekorzyść Kolejorza jak w greckiej epopei. W końcu nie potrafi on odnaleźć się, gdy musi grać w dziesiątkę, co pokazywał już nie raz – ostatnio z Rakowem Częstochowa.
– Czerwona kartka nie jest żadnym wytłumaczeniem, bo nawet w dziewiątkę powinniśmy dowieźć ten wynik do końca. W końcu jesteśmy mistrzem Polski i nie powinniśmy takich meczów przegrywać. Nie chodzi nawet o to, co wydarzyło się dzisiaj. Bo cały miesiąc między przerwami reprezentacyjnymi nie był taki, jakiego byśmy sobie życzyli – mówił po spotkaniu prawy obrońca, Robert Gumny, zacytowany na łamach Sportowego Poznania.
Mikołaj Dilc
