PO PRZERWIE REPREZENTACYJNEJ NIE ZMIENIŁO SIĘ NIC. ZAGŁĘBIE UPOKORZYŁO LECHA PRZY BUŁGARSKIEJ

Miało być lepiej, a wyszło jak zwykle. Lech Poznań przegrał 2:1 z Zagłębiem Lubin w piątkowym meczu ósmej kolejki Ekstraklasy. Tym samym bardzo zawiódł kibiców zgromadzonych na trybunach Enea Stadionu. Wytłumaczeniem nie jest niewielka przerwa między spotkaniami reprezentacji narodowych, a starciem z Miedziowymi. Kolejorz wyglądał, jakby przespał przerwę od rozgrywek.
Jeśli przed tym spotkaniem atmosfera wokół Lecha była dość przyjemna, tak po nim bardzo się ona zagęściła. Poznaniacy po przerwie reprezentacyjnej mieli udowodnić, że ich styl wraca na właściwe tory. Wyniki do tej pory z grubsza się zgadzały, natomiast w samej grze mogliśmy dostrzec sporo niedoskonałości.
Przede wszystkim o pomstę do nieba wołał stan formacji defensywnej. Bywały też w meczach długie fragmenty, w których ofensywa niebiesko-białych nie prezentowała odpowiedniej jakości. Ten drugi mankament dało się usprawiedliwić plagą kontuzji. Ten pierwszy po części też, ale obrona nie była tak poszatkowana urazami jak atak. Kształt defensywy w porównaniu do poprzedniego sezonu udało się utrzymać, podczas gdy ofensywy – nie, bo obecnie wielu piłkarzy z tej linii jest nowych.
Defensywa dalej dziurawa
Rywalizacja z Zagłębiem przyniosła zawód. Kolejny raz Lech popełniał szkolne błędy, które kosztowały go stratę dwóch bramek. Najpierw przy fenomenalnym golu z przewrotki Aleksa Ławniczaka nie popisał się Mateusz Skrzypczak, który powinien lepiej kryć strzelca i nie dać mu swobody na oddanie strzału.
Dalej Kolejorz fatalnie spisywał się przy obronie stałych fragmentów gry. Najgroźniejsze sytuacje lubinianie tworzyli sobie właśnie po nich. W polu karnym i pod nim tworzyło się sprzyjające im zamieszanie. Broniący nie potrafili skutecznie oddalać zagrożenia.
Na końcu niebiesko-biali napędzali kontrataki przeciwników po stratach piłki wyprowadzających defensorów. Szczególnie irytujący pod tym względem był João Moutinho. To po jego niecelnym podaniu Miedziowi mogli wyprowadzić cios zakończony strzeleniem bramki przez Michalisa Kosidisa.
Pewność siebie obrońców, zamiast rosnąć, wciąż maleje. Mnożą się następne pomyłki. Gdyby zebrać je na kartce, Lechici mieliby z czego się spowiadać. Praktycznie każdy piłkarz z linii defensywy ma w tym sezonie coś za uszami. Oczywiście, nie istnieją ludzie, którzy nie popełniają błędów. Ale w przypadku większości bramek straconych nie można było usprawiedliwić konkretnego zawodnika chociażby kwestią pecha – że nie był w stanie zrobić nic więcej. Skutek to 25 goli zdobytych przez następnych rywali w 13 spotkaniach.
Dwa oblicza ofensywy
W pierwszej połowie Kolejorz dochodził do sytuacji. Niektóre z nich były nawet niezłe. Przyjemnie oglądało się starania tercetu: Joel Pereira – Filip Jagiełło – Taofeek Ismaheel. Ten ostatni debiutował w niebiesko-białych barwach; choć przy linii całkiem nieźle ograniczał go Luka Lučić, to gdy schodził do środka, brał udział w kreowaniu akcji. Również Pablo Rodriguez potrafił ciekawie napędzić atak swojej drużyny, pomimo że początek miał słaby.
Właściwie tylko Leo Bengtsson i Mikael Ishak nie spełniali oczekiwań, przechodząc obok meczu. Dla napastnika pewnym wytłumaczeniem jest powrót po kontuzji, ale od skrzydłowego spodziewać się można było więcej.
Z kolei w drugiej części spotkania zobaczyliśmy Lecha mającego kłopoty z rozmontowaniem defensywy Zagłębia. Jakość z piłką przy nodze nawet się zgadzała. Drużyna dochodziła też do sytuacji strzeleckich. Uderzała jednak z nie najlepszych pozycji. Była wolna w swojej grze i zbyt nieskuteczna, by porządnie zagrozić bramce Miedziowych. Poza tym znów pojawiały się błędy w rozegraniu, głównie wspomnianego João Moutinho.
Ogólna postawa Lechitów w ofensywie może martwić, natomiast wydaje się, że to problem drugorzędny. Przy stabilnej defensywie nie wytykano by im aż tak stylu gry w ataku. Jasne, zespół musi poprawić się w tym aspekcie, ale wydaje się, że potrafi on prezentować wymagane minimum – przecież bramki wciąż padają.
Mikołaj Dilc