WALCZĄC Z ADAPTACJAMI – ROZMOWA Z MAGDALENĄ ZALAŚ O KINIE

Adaptacje są już integralną częścią kina. Wielu reżyserów z godnym szacunku kunsztem przeniosło historie znane z książek bądź gier na wielki ekran. Jest w tym niezaprzeczalna wartość, gdyż można opowiedzieć daną historię z całkiem innej perspektywy, charakterystycznej dla tego medium. Jednakże wymaga to pewnej wrażliwości, a także zaangażowania w adaptowany tekst. Co się więc dzieje, gdy adaptacja nie wynika z zamiłowania do przedstawianej historii? 

Nikogo nie zaskoczy stwierdzenie, że stan obecnego kina nie jest najlepszy. Główny nurt cierpi na przesycenie sequelami, prequelami i remake’ami. Sam miałem sytuację, która napełniła mnie zgrozą, gdy za namową rodziny poszedłem na seans „Thunderbolts” w maju tego roku. Z umiarkowaną dozą zainteresowania rozejrzałem się po korytarzu, gdzie zawsze wiszą plakaty zapowiadające kolejne filmy. Nie zobaczyłem ani jednego oryginalnego filmu.

A może coś pozytywnego?

Jednakże w niejakiej opozycji stoją właśnie adaptacje, które mimo że nie są oryginalnymi historiami, to jednak odświeżają kino. Wszakże trzon i pomysł są gotowe, pozostaje jedynie przenieść je na ekran. Często wynikają z zamiłowania do adaptowanego tekstu i ukazują go szerszej grupie odbiorców. Przykładem niedawnej adaptacji jest chociażby „Diuna”, która spotkała się z bardzo entuzjastycznym odbiorem i jest niezwykłym seansem. 

Mimo to nie zawsze na stanowisku reżysera znajdują się ludzie odpowiednio zaangażowani w opowiedzenie znaczącej historii. Część z nich to osoby, dla których wykorzystanie znanej franczyzy stanowi szansę uzyskania jak największego przychodu. Powszechnie znany jest przypadek netflixowego „Wiedźmina”, „Pierścieni Władzy” od Amazonu czy filmów (i poniekąd również serialu) „Percy’ego Jacksona”. Nie tylko są to mierne adaptacje, lecz również nie lśnią jako filmy same w sobie. Często widownia odcina się od tych tworów, pozostając przy oryginałach lub prowadząc zażarte dyskusje na temat ich jakości. 

Inny przypadek stanowią za to adaptacje, które przeszły bez echa. Odnoszę wrażenie, że do takiej kategorii należy chociażby „Wojna Rohirrimów”, najnowszy film z franczyzy „Władcy Pierścieni”. Nie był on ani zły, ani dobry, lecz gdzieś pośrodku. Produkcja ta także skłoniła mnie do zastanowienia się nad ogólną potrzebą adaptacji. Mówię to, rzecz jasna w czysto teoretycznym sensie. Zawsze przyjemnie jest zobaczyć kolejną historię w nowym medium, lecz ten wątek sięga trochę głębiej. 

Już wszystko widzieliśmy

Największe dzieło już powstało, czyli trylogia „Władcy Pierścieni”. Każdy kolejny film nieuchronnie będzie próbował replikować elementy z pierwowzoru, przez co nie będzie indywidualną całością. Widać to było już w „Hobbicie”, który pierwotnie nawet nie miał być trylogią. Widać to było w „Pierścieniach Władzy”, które zdecydowały się dodać harfootów, mimo że nie mają żadnego związku z opowiadaną historią, lecz kojarzyły się z hobbitami. Widać to było również w „Wojnie Rohirrimów”, która dorzuciła mumakile, bo przecież w pierwszej trylogii to z nimi walczyli Rohirrimowie.  

Każda historia jest nieświadomie w pętach pierwszej i odbiera jej to własną wartość. W takiej sytuacji nasuwa się pytanie: czy nadal potrzebujemy adaptacji? Największa historia już została mistrzowsko opowiedziana. Reszta to są w zasadzie uzupełnienia i sagi związane ze światem. Jeśli możemy się spodziewać, że w wersji audiowizualnej nie wniosą nam dużo nowego, a jedynie będą powtarzać już znane motywy lub (co gorsza) je wykrzywiać, to po co po nie sięgać, skoro mamy oryginały, które nie ucierpiały?

Tu potrzeba kogoś więcej

W tych rozważaniach zwróciłem się po pomoc do magister filmoznawstwa Magdaleny Zalaś. Oto, co przyniosła nam nasza rozmowa.

Michał S. Czerwiński: Obecny stan kina zalanego remake’ami i sequelami nikogo nie dziwi ze strony producentów, lecz każdy kij ma dwa końce. Co może to oznaczać ze strony widowni?

Magdalena Zalaś: W sumie najlepiej to chyba ująłeś. Można by powiedzieć, że mamy dwa obozy widzów, a w tym fanów. Tych wieloletnich, jak i nowych, którzy mogą inaczej postrzegać całe uniwersum czy franczyzę. Są tacy, którzy pójdą do kina na każdy tytuł związany z ich ulubioną sagą czy też bohaterami. Bez względu na zmianę reżysera czy obsady. Według mnie dosyć sprytnym zagraniem jest „odgrzanie kotleta” i przykładowo zastosowanie podobnych wątków, cech bohaterów czy też powrót do roli po latach znanych aktorów. Przykładowo mamy Harrisona Forda, który wrócił do roli Hana Solo, albo przykład grupy składającej się z trzech osób w trylogiach ze świata „Star Wars”. Drugi obóz, ten przeciwny, może natomiast właśnie narzekać na zastosowanie tak cwanych, a jednocześnie płytkich i przewidywalnych prób ponownego zjednania sobie fanów. W większej mierze uważam, że zależy to także od rodzaju widza i jego podejściu. Czy wychowywał się na danym tytule, czy poznał go niedawno. Tak też może być z „Władcą Pierścieni” i uniwersum Tolkiena. Niektórzy już byli zniesmaczeni „Hobbitem”, a innym podobały się nawet „Pierścienie Władzy”.

Nieco lepszą reputacją cieszą się adaptacje. Wiele osób wciąż czeka na drugą część „Diuny”. Czy wynika to z przerabiania innego medium, czy stoi za tym coś innego?

Za adaptacjami moim zdaniem stoi inna problematyka. Fani są ciekawi, które części książkowe znajdą się na ekranie. Czy może ich ulubione momenty, czy może te niepotrzebne. Czy reżyser doda coś od siebie, czy poleci sucho według sztywnego scenariusza. Pamiętam, że była to dosyć potężna dyskusja przy wychodzeniu kolejnych części „Harry’ego Pottera”. Chyba nawet taki mem krążył po internecie, że książka była wycięta w płytę CD. No i przecież nie można zapomnieć o pierwszej księdze „Władcy Pierścieni”. Ja sama się lekko zdziwiłam podczas czytania książek po raz pierwszy, co zrobiłam wiele lat po zapoznaniu się z filmem. Jest jakaś doza ekscytacji, czekając na adaptacje książkowe. Oczywiście, że istnieją kwestie sporne jak kolor skóry czy zmiana płci bohaterów, jednak czasami wychodzi to dobrze z przymrużeniem oka.

Widzieliśmy wiele franczyz (adaptowanych oraz oryginalnych), które spotkały się z ponurym losem przez ich nadmierne wykorzystanie i ,,wyciskanie” (MCU, „Piraci z Karaibów”, itp.). Czy jest związek między nadmierną eksploatacją jakiejś franczyzy a faktem, że czerpie ona z zewnętrznego materiału i może go dowolnie adaptować?

Wydaje mi się, że niektórym po prostu brakuje pomysłu. Tworzy się nową część (niejednokrotnie głównie dla zarobku) z dobrymi nazwiskami, które z pewnością skuszą rzeszę fanów do kin i co? Dostajemy albo coś, co już było, albo coś gorszego. Ale tak jak mówisz, adaptacje zawsze pokazują okrojony materiał, toteż później łatwiej jest zrobić wiele rzeczy w tym samym czasie. Ale z tą dowolnością to też różnie bywa. Nie powinno się chyba nazbyt zmieniać materiału źródłowego, bo wówczas można by zadać sobie pytanie: czy to nadal jest adaptacja, czy może coś zupełnie nowego?

Niedawna filmowa adaptacja prac J.R.R. Tolkiena „Wojna Rohirrimów” spotkała się z mieszanym odbiorem. Jednak co mnie bardziej zastanowiło niż sama jakość adaptacji, to potrzeba jej powstania. Czy w momencie zakończenia głównej historii adaptowanego dzieła, adaptacje nadal są uzasadnione?

Uwaga… I w tym momencie będzie najbardziej znienawidzone powiedzenie – to zależy. Ale skupmy się właśnie na historiach dziejących się w świecie Śródziemia autorstwa Tolkiena. Jego dzieła są obfite w bardzo wielu aspektach, toteż mam nadzieję, że możemy doczekać się wielu adaptacji z tego uniwersum. Im więcej, tym weselej – można powiedzieć. Ale to się tyczy każdego autora, który ma spory dorobek życiowy. Wierni fani od lat czekają na możliwe kontynuacje swoich ulubionych filmów. Tak właśnie było z trylogią, po której przyszedł „Hobbit”. Jest to ponadto na tyle popularne nazwisko, że zaangażowało kolejne mocarne imiona, tworząc swoiste perpetuum mobile, które napędza się samodzielnie. „Wojna Rohirrimów” nie była potrzebna, ale z pewnością pomogła nam zrozumieć jestestwo narodu Rohanu i to, jakimi są ludźmi, oraz skąd pochodzą. Również wówczas dowiadujemy się, skąd mogą pochodzić zapędy Eowiny do bitew i dzierżenia broni. Ciekawie jest odkryć kolejną cegiełkę swojego zainteresowania, z którym się dorasta. To jest tak samo jak z wersją reżyserską pierwszych filmów – niby to parę scen i dodatkowych minut, jednak ukazują szersze spojrzenie na poszczególne postaci lub problematyki.

Na rok 2027 został zapowiedziany kolejny film w świecie „Władcy Pierścieni”, czyli „The Hunt for Gollum”. Czy sądzisz, że jesteśmy już w momencie, kiedy również ta franczyza zaczyna się kruszyć pod naporem przemysłu filmowego?

Wielką nadzieją dla tej franczyzy jest zachowanie stałego trzonu, który od lat prowadzi nas przez terytoria Śródziemia. Peter Jackson czy Andy Serkis to zdecydowanie postaci zasługujące na laury za utrzymywanie dobrego poziomu jednego uniwersum. Jest więc nadzieja. Kolejnym przyjemnym aspektem z pewnością może okazać się powrót znanych nam twarzy w obsadzie aktorskiej. Było i w sumie nadal widać, że są oni emocjonalnie i prywatnie zaangażowani w powstawanie kolejnych epizodów, jak sir Ian McKellen czy Viggo Mortensen. Ja prywatnie wyczekiwałabym każdej produkcji powiązanej z „Władcą Pierścieni”, bo to zawsze coś nowego – czy to spojrzenie reżysera na pisane słowa na kartce, czy nowa strona powieści.

Werdykt?

Odpowiedź pozostaje niejednoznaczna. Tak jak zauważyła Magdalena, adaptacje zwyczajnie nas cieszą. Jednakże, aby to osiągnęły, potrzeba wiele zaangażowania i pasji. Niektóre z nich są wypaczeniem oryginałów, inne są zwyczajnie niepotrzebne, a jeszcze inne pozostają z nami na lata. Warto jednak pamiętać, że nie wszystko złoto, co się świeci. 

Michał S. Czerwiński